Pogoda była piękna, humory nam dopisywały, jechaliśmy piękną nową droga rowerową aż do Krzanowic, ale po godzinie Sławek swoim zwyczajem zaczął szukać i badać nowe ścieżki, więc się odłączył i pojechał na skróty, a my asfalcikiem przez Kobiernice i Velkie Hostice pognaliśmy do Chlebowic, gdzie czekał na nas Rudolf. Po drodze obejrzeliśmy piękny barokowy pałac (tylko z zewnątrz) w miejscowości Kravare - z XVIII wieku z kaplicą archanioła Michała z monumentalnym freskiem stropowym i przepięknym ołtarzem. Fresk jest dziełem F. I. Ecksteina, jednego z głównych przedstawicieli barokowej sztuki malowideł ściennych na Morawach i na Śląsku. Obecnie jest tam muzeum i centrum konferencyjne. Wokół zadbany park krajobrazowy i pole golfowe. Nas dobiegły dźwięki muzyki z pobliskiej knajpki i mieliśmy ochotę potańczyć, ale czasu nie było, więc przekąsiwszy małe co nie co i pognaliśmy dalej. Rudolf czekał na nas w restauracji w Chlebicowie razem z resztą uczestników rajdu, czyli rowerzystami z klubu Swetlodlażiwota, Jurkiem z Raciborza i naszym Sławkiem. Powitano nas bardzo milo, poczęstowano czeskim specjałem, czyli knedlikami z gulaszem i beherovką, a następnie było uroczyste rozpoczęcie imprezy. Rudi powitał uczestników, krótko zaprezentował trasę i harmonogram rajdu. Po części oficjalnej udaliśmy się na kwatery, gdzie się rozpakowaliśmy, schowaliśmy rowery i niektórzy poszli zobaczyć palenie gum na zlocie motocyklistów. Chcieliśmy się załapać na konkurs „mokrego trićka”, ale trzeba było jeszcze godzinę czekać, a hałas był ogromny, bo jeden gość z Polski niestety, męczył swój pojazd, rozgrzewając rurę wydechową do czerwoności plując ogniem na pół metra. Więc wróciliśmy do szkoły i dołączyliśmy do śpiochów.
7.06.2014 sobota powitała nas pięknym słońcem, wiec po śniadaniu o godz. 8.30 udaliśmy się w drogę do Opawy, by zostawić bagaże w internacie, gdzie mieliśmy następny nocleg. Tam dołączył do nas Staszek i Wanda z Krapkowic i zaprzyjaźnione małżeństwo z synem z Tarnowskich Gór. I razem udaliśmy się na wycieczkę piękna asfaltową ścieżką wzdłuż rzeki Morawicy. Na początku Rudolf dał nam fory - piękna droga rowerowa, po płaskim terenie, w cieniu drzew, ale to tylko na początku, potem przyszły górki, kamienie i przepaście, zwalone drzewa – trzeba było rowery pod pachą przenosić. Niektórzy mieli problem z jazdą wąską ścieżyną pod stromą skałą, a w dole przepaść. Trzeba było jechać nie patrząc w prawo i w dół, ale daliśmy rade, nikt nie zawrócił, chociaż jęki były. W połowie drogi był postój w restauracji, każdy jadł to, co miał, albo, co sobie kupił. Na każdym postoju Sławek i Jurek prześcigali się w opowiadaniu dowcipów, co znacznie podnosiło nastroje i atrakcyjność wycieczki. Po posiłku Rudi zaciągnął nas na wielką górę do ruin zamku. Podjazd był bardzo stromy i długi, a Rudi pojechał na skróty ze Staszkiem z Krapkowic myśląc, że będzie pierwszy, ale niestety nie daliśmy się innostrancom i uratowałam honor Rajdersów witając ich na szczycie w ruinach zamku Vikstejn, który bronił wstępu do Bramy Morawskiej, m.in. zachowane są lochy (patrz zdjęcia ruin zamku). Potem wdrapaliśmy się na wieżę widokową by podziwiać okolice i porobić trochę zdjęć, a po godzinie udaliśmy się w dalszą drogę by obejrzeć pałac, w którym obecnie jest dom dziecka. Po stromych podjazdach następują piękne zjazdy, które wynagradzają wcześniejsze męki, ale ktoś się gdzieś tam pogubił i musieliśmy dłuższą chwilę czekać by Rudi sprowadził ich na właściwa drogę. No i nie byłby sobą jakby nie przygotował jakiejś niespodzianki. Tym razem to był zjazd przez górę Kamiennik i jak sama nazwa wskazuje, był bardzo kamienisty i na dodatek stromy, momentami trzeba było prowadzić, bo strach było jechać by kół nie połamać. Potem było już tylko lepiej i bez przeszkód asfaltowymi ścieżkami wróciliśmy do Opawy z przystankiem na pyszne lody po drodze. Po powrocie dostaliśmy pyszny obiad z kompotem i lodami. No a wieczorem wydarzył się przykry incydent, jednemu z czeskich uczestników, który nie zamknął roweru, ktoś go ukradł - czyli stad wniosek, że nie tylko w Polsce trzeba roweru pilnować. Dzień zakończył się zwyczajowo na międzynarodowym integracyjnym spotkaniu w knajpce przy piwie. Na koniec opisu tego dnia warto dodać ciekawe spostrzeżenia Sławka związane z zamkiem Vikstejn. Czesi pokazali nam zadziwiający zabytek techniki. Przeszło sto lat temu przegrodzono jazem bieg rzeki Morawicy i część jej wód skierowano na drugą stronę góry. Wydrążony w tym celu w skale tunel ma ponad 100 metrów długości (zdjęcia kolejne to początek tunelu, jaz, fragment kanału, kanał na akwedukcie, most – akwedukt). Po drugiej stronie zbocza wodę wprowadzono do kanału, któremu nadano łagodny spadek. Tam gdzie się dało kanał kopano w ziemi, a w wielu miejscach prowadzono go zboczem góry, co wymagało dobudowywania wysokich murów. Największe wrażenie zrobił na mnie widoczny na zdjęciach most, który poprawnie należy nazwać akweduktem. Na moście nie ma drogi, nie biegną tory kolejowe, ale w szczelnej rynnie płyną wody kanału. Dzięki tej jakże trudnej inwestycji uzyskano 3 korzyści: doprowadzono kanałem wodę do napędu maszyn w papierni, kanał dostarczał odpowiednią ilość wody technologicznej, której mnóstwo się zużywa przy produkcji papieru oraz uzyskano darmowy transport drewna do papierni - drzewo wystarczyło ściąć, pociąć na odpowiednie kawałki, podtoczyć do kanału i wrzucić w jego nurt. A ono już samo płynęło ku swojemu przeznaczeniu.
W niedzielę 8.06.2014 po śniadaniu przygotowanym przez Czeszki o godzinie 9-tej ruszyliśmy na zwiedzanie Opawy. Przewodnik opowiedział nam w skrócie historie Opawy, oprowadził po rynku, pokazał kilka kościołów, ciekawszych miejsc i ulic. Pogoda była bardzo upalna, wiec długie i dokładne opowieści czeskiego przewodnika trochę nas zmęczyły, tym bardziej, że nie do końca wszystko zrozumieliśmy, więc na koniec poszliśmy na lody - były pyszne i kosztowały połowę tego, co u nas. Ostatnim punktem programu było zwiedzanie muzeum, naprawdę warto je zobaczyć. Podobno jest jednym z największych w Czechach i pięknie odnowione, ma ciekawe zbiory sztuki, fauny i flory. Obejrzeliśmy je dokładnie i tu nastąpiło oficjalne zakończenie rajdu, Wróciliśmy do internatu po rowery i bagaże i wyruszyliśmy w powrotną drogę. Sławkowi się nie spieszyło wiec został, by się jeszcze poplątać po Opawie, wracał sam pociągiem z Raciborza o 17. My się trochę spieszyliśmy na pociąg, więc Rudi poprowadził nas na skróty - oczywiście kamienistymi i piaszczystymi drogami w stronę Raciborza, a potem zawrócił na Chuchelna, dalej prowadził nas Jurek z Raciborza. Niestety nie zdążyliśmy na tradycyjne lody u Włocha na raciborskim rynku, bo czasu nie było, więc pożegnaliśmy się z Jurkiem i z Jackiem S, który zrezygnował z usług kolei i wrócił do Opola tak jak przyjechał – czyli rowerem. A my pognaliśmy na dworzec kolejowy, kupić bilety. A na kolei jak na kolei. Tłok spory, stopnie do wagonu jak zwykle wysokie, duszno i gorąco, drzwi się nie otwierały, trzeba było przeprowadzać rowery przez cały wagon, no i na dodatek przesiadka w Kędzierzynie, znowu przejście podziemne i schody i to biegiem, bo jeden pociąg spóźniony, a drugi już podjeżdża. W dusznej atmosferze, bo zrobiło się gorąco, dotarliśmy po godzinie 18 do Opola. W sumie zrobiliśmy około 150 km - Jacek o wiele więcej, bo nie lubi pociągów.