45 kilometrów przeleciało niewiadomo kiedy, śmignęliśmy przez senne, niedzielne Krapkowice, za którymi Stasiu wyindywidualizował się: on w lewo, my prosto, on przez Brożec, my główną drogą. Przed tablicą "Głogówek" dopadliśmy dziewczyny (przyjechały pociągiem do Gogolina) i Jurka (przyjechał po nie). A Staszek miał przygodę. Między Krapkowicami i Głogówkiem postanowił podpompować rower, ale pompka odmówiła posłuszeństwa, więc maszerował 1,5 km do wioski, gdzie uzyskał pomoc. Głogówek, miasto usiane zabytkami, przepięknie położone, zwiedziliśmy m.in. Kościół Franciszkanów z Domkiem Loretańskim, Kościół św. Bartłomieja, niszczejący zamek. Zamek jest otwarty, myszkowaliśmy po komnatach, w których mieszka wyłącznie wiatr, przemierzaliśmy zakurzone korytarze, rozpadające się schody. Zachwycony atmosferą i architekturą głogóweckiego Rynku Jurek aż stanął na głowie przed Ratuszem. Serio! Kawiarenka, gadu, gadu, jeszcze wieża więzienna i wracamy. Ania i Grażyna zostały, zamierzały pojechać później do Gogolina na pociąg, a my, teraz w czwórkę, jeszcze obejrzeliśmy drewniany kościółek w Pisarzowicach, jeszcze posiedzieliśmy pod łowkowickim wiatrakiem i w nogi.... w pedały.... do domu. Moi towarzysze opuszczali mnie kolejno, najpierw Bercik - Przywory, potem Stasiu - Metalchem, Jorguś - NWK. I tak samotnie, z bagażem 98 km, dotarłam na Grota :)