Spis treści
Drugi dzień jazdy rozpoczął się od wizyty w sklepie motoryzacyjnym, gdzie Rudi kupił sobie nowe koło i przy pomocy właściciela sklepu zreperował swój rowerek, co znacznie poprawiło mu humor, jak i chłopakom, którzy wozili jego tobołki. Udaliśmy się w kierunku miejscowości Kiepojcie i Stańczyki by zobaczyć największe w tej okolicy wiadukty kolejowe. Mazury okazały się bardzo górzystym terenem i nie wszyscy mieli ochotę pchać się stromym podjazdem na wiadukty, więc postanowiliśmy skrócić sobie drogę scieżką przez las. Ale skróty nie zawsze prowadzą do celu o czym wkrótce sie przekonaliśmy, stajac przed terenem ogrodzonym siatką. Wiadukty było widać, ale dojazdu nie było, Janusz, Kazik, Romek i Tadeusz pojechali okrężną drogą, a my głodni i zmęczeni upałem zostaliśmy w lesie by odpoczać. Chłopaki na wiadukty wjechali, opstrykali i wrócili, wiec pojechaliśmy dalej na Wisztyniec – zobaczyć trójstyk granic Polska-Litwa-Rosja. Stoi tam marmurowy słupek, a pod nim wybrukowane koło z podziałem terenu do ktorego kraju należy. Oczywiscie na teren Rosji wstęp surowo zabroniony, ale nie dla Jacusia i Romka, którzy go przeskoczyli, a z lasu wysunęła sie zaraz wojskowa ciężarówka. Popatrzyli na nas i odjechali- widać nie wygladaliśmy na wrogów narodu rosyjskiego. W tym miejscu też znajduje się biegun zimna, ale tego lata to chłodu nigdzie nie było, więc zaczeliśmy szukać wody, wykąpaliśmy się w średnio czystym jeziorze Wiżajny, zjedliśmy szczupaka i dalej w droge, na jezioro Hańcza- najgłębsze w Polsce – 100 m i zimne jak czort. Ciężko było znaleźć jakąś plażę, a Kazimierz chciał nas przeciągnąć jakąś piaszczystą ścieżką rowerową wookół jeziora. Na szczeście odradzili nam to wracający stamtąd zmordowani rowerzyści. W końcu znaleźliśmy dojście do wody, wykąpaliśmy sie w jego czyściutkiej wodzie, przy brzegu tej głębokości nie było widać, ale czuło sie w kościach to zimno. Zaczęło sie zmierzchać więc zaczeliśmy się rozglądać za noclegiem. Znaleźlismy go w gospodarstwie agroturystycznym we wsi Merkinie. Zrzuciliśmy tobołki i pojechaliśmy szukać sklepu bo na kolację nic nie mieliśmy. Januszek z Kaziem pojechali pierwsi i tak nas pokierowali, że wylądowaliśmy na głazowisku, gdzie oprócz pięknych widoków jak schodziła morena, do jedzenia nic nie było, tak jak i chleba w sklepie, jak go już znaleźliśmy. W tym dniu zrobilismy okolo 87 km