W tym dniu zrobiliśmy 66 km
Sobota – drugi dzień rajdu
Rano było sporo czasu do wyjazdu bo ruszaliśmy dopiero o 9.30 i "ranne ptaszki" nie mogły w łóżkach uleżeć. Pierwszy na włóczęgę po okolicy ruszył Sławek, potem Bercik z Januszem pojechali do rezerwatu "Brzoza" zobaczyć kwitnące rododendrony i się rozczarowali, a potem i nas, swoimi opowieściami, że zmarzły i są tylko pojedyńcze kwiatki. No to się ucieszyliśmy, że chociaż się wyspaliśmy i wyleżeliśmy do woli, bo to w końcu weekend był. Punktualnie, a nawet 2 minuty wcześniej jak mówili ci, którzy na zbiórkę nie zdążyli - ruszyliśmy w trasę, a prowadził jak zwykle Ryszard z Bytomia. Jechaliśmy w kierunku Dobrodzienia przez Ciasną, zwiedzając po drodze kościół, gdzie zachwyciła nas pokomunijna dekoracja z barankami. Obejrzeliśmy też dwa stopione podczas pożaru dzwony wyeksponowane na specjalnym stole obok kościoła. Po chwili pojechaliśmy dalej do drewnianego kościoła w Gwoździanach z zabytkową dzwonnicą. Stamtąd udaliśmy się już wprost na lody na dobrodzieński rynek. Przerwa trwała tylko pół godziny, więc szybko zjedliśmy i ruszyliśmy dalej na Sieraków, mijając po drodze w środku lasu zakratowany i odrutowany "ośrodek wypoczynkowy" dla niesfornych obywateli, którzy powitali nas hałaśliwie tłukąc kubkami o kraty. W Sierakowie obejrzeliśmy zrujnowany pałac, a w Patoce drugi w dużo lepszym stanie. Potem przez Molną dotarliśmy do Ciasnej. Zatrzymaliśmy się koło zakładu kamieniarskiego, a jego właściciele byli tak mili, że zaprosili nas do środka, pokazując jak pracuje maszyna szlifująca ogromne kamienne kule do fontan. Na podłodze leżało tych kul sporo, ale panowie w kręgle grać nie chcieli. 80- letni właściciel pokazywał nam prawdziwe diamenty w szlifierce, a potem polał te kule wodą wydobywając z nich ukryte piękno. Jego nieco młodszy syn obdarował nas kawałkami granitu, tygrysiego oka, kwarcu z laponii, norwegi, ale najpiękniejszy był niebieski lapis lazuli. Po tej nieprzewidzianej atrakcji, uczestnicy rajdu się porozjeżdżali w różne strony, część do schroniska, inni na łowisko skonsumować wędzone ryby, a my ruszyliśmy do Zborowskiego zobaczyć dawną fabrykę fajek. Niestety była zamknieta, więc pokręciliśmy się w koło, porobiliśmy zdjęcia i znów grupa się rozpadła. Janusz, Marek i Tadeusz pojechali szukać obiadu,a ja ze Sławkiem dawnej strażnicy, granicy i starego młyna nad Liswartą. Droga nie była łatwa, wpadliśmy w straszne piachy, gryzły komary, potem droga biegła przez łąkę wzdłuż rzeki, przeprawiliśmy się przez mostek i dotarliśmy do Kamieńska- zagubionej wsi pośród lasów. Stamtąd kawałek asfaltem, a potem kamienistą drogą pojechaliśmy szukać tego młyna. Tu dopiero zaczęła się droga przez mękę. Sławek częściej chyba pchał niż jechał, bo poziomka to nie jest najlepszy pojazd na piaszczyste drogi. Ale młyn znaleźmy, piękny w całkiem dobrym stanie, obok krowa się pasła, a właściciel, który w polu nieopodal orał, przyszedł szybko i był średnio zachwycony naszą wizytą. Pokazał nam drogę, którą mamy wracać i z ulgą chyba pożegnał. Przez Ługi dotarliśmy na asfalcik, potem znów do Sierakowa, na Patokę, Molną – znaleźliśmy stare stodoły, gdzie kiedyś suszono tytoń/ na przekór Markowi, który mówił, że to nic ciekawego i nie warto tam jechać/. W końcu dotarliśmy do Ciasnej i do schroniska w Pawełkach wprost na ognisko, które już pozostali zdążyli rozpalić nie czekając na nas. Zrobiliśmy 90 km, o 30 więcej niż pozostali. Trochę się ogarnęliśmy, wzięliśmy prowiant i dołączyliśmy do pozostałych. Na ognisko dotarli też Jacek i Grażyna. Tym razem nie zabrakło gitarzysty, więc miał nam kto przygrywać podczas wspólnych śpiewów i jak zawsze najgłośniej i najchętniej śpiewali ci, którzy średnio przez naturę w te umiejętności wyposażeni zostali. Gdy jedni śpiewali, drudzy kiełbaski piekli, to Piotrek z Bytomia przeprowadził prześmieszny konkurs, najpierw dla pań, a potem panów. Konkurencja polegała na tym, że cztery osoby wchodziły do środka szarf powiązanych razem sznurami, tworząc coś w rodzaju pajączka i na podane hasło, każdy ciągnął w swoją stronę, by podnieść położone metr od siebie piwo. I o ile w przypadku kobiet bitwa rozegrała się w oka mgnieniu na korzyść opolanek, to mężczyźni toczyli zażarty bój, a niektórych nawet przeciągnięto po trawie. Jacuś walczył dzielnie z pełnym poświęceniem, czołgając sie po trawie, aż szarfa zatrzymała mu się na stopach- ale piwa nie oddał. Po chwili wrociliśmy do wspólnego śpiewania, kawałów i dowcipów, których było tak wiele, że zdołałam zapamiętać tylko jeden. Hitem Pawełkowego rajdu jest piosenka o Heimacie, śpiewana w łamanym polsko, niemieckim i śląskim dialekcie, o którą zawsze długo trzeba prosić gitarzystę, a on jak każdy artysta, pilnie strzeże swoich praw autorskich i bisować nigdy nie chce, ani nas jej nauczyć. A zwrotek jest tyle, że spamiętać nie sposób. Następną fajną zabawą było wspólne powtarzanie melodyjki i kolejne śpiewanie piosenek solo, przez każdego uczestnika w kręgu. Jeśli grupa znała piosenkę, to pomagała, jeśli nie – musiał śpiewać sam. Tak więc, każdy starał sie jak mógł wyslilić pamięć i zaśpiewać coś co wszyscy znają i czego jeszcze nikt inny nie śpiewał. Zabawa była przednia i skończyła się grubo po północy.
Niedziela – trzeci dzień rajdu
Niedzielny poranek powitał nas nas słoneczkiem i każdy zaczął szykować się do wyjazdu. Bercik nie mógł już uleżeć w łóżku i wyruszył najwcześniej - chyba już przed ósmą. Sławek postanowił poszwendać się jeszcze po okolicy rowerkiem, a potem zapakować go na dach swego autka i wrócić do domu. Marek miał jeszcze dzień urlopu, więc też chciał się jeszcze troche pokręcic tu i tam. Januszowi i mnie bardzo się spieszyło do domu, a Jackowi i Grażynie nie. Pan Tadeusz nie mógł się zdecydować, czy czy się spieszy czy nie i kręcił się w kółko, a my czekaliśmy. I na koniec gdy już był prawie gotowy, stwierdził, że jedzie z Jackami. No to ruszyliśmy sami najkrótszą drogą, najszybciej jak się dało, przez Ciasną, Dobrodzień, Myślinę, na Staniszcze Małe. Zrobiliśmy sobie jedna krótką przerwę śniadaniową koło indiańskiej wioski. Dalej pojechaliśmy przez Krasiejów i Krzyżową Dolinę, a później żółtym szlakiem przez las bo strasznie wiało, a pod wiatr jak wiadomo lekko nie jest. Wypadliśmy w Dębskiej Kuźni i przez Chrząstowice, Lędziny wróciliśmy koło 13-tej do Opola robiąc 60 km. Jacuś prowadził Grażynę i Tadzia po różnych bezdrożach, szukając i gubiąc szlaki przy pomocy swojego Endo-błądo i do domu dotarli dopiero o 19-tej. Aleee szcześliwi czasu nie liczą... tylko kolekcjonują przyjemności ...a tych nam podczas tego rajdu nie brakowało.
2017-06 Wiosenny Rajd do Pawełek