. My na rowerach – oni w wodzie, trochę zimno, ale widocznie tak lubią, bo wydawali okrzyki zadowolenia zachęcając innych do pójścia w ich ślady. Nas to jednak nie przekonało, bo pamiętaliśmy jak Jacuś próbował w zeszłym roku mocząc stopy i wylądował u lekarza. A Juruś, nasz klubowy mors, woli samotne wejścia w Turawie albo po drugiej stronie kąpieliska. Po chwili "morsy" zaczęły wychodzić na brzeg, a my na skróty, które nie wiadomo kto wymyślił, bo przez błoto, pojechaliśmy na drugą stronę kamionki gdzie mamy swoje ulubione i zakrzaczone miejsce ogniskowe. Po dotarciu do celu, każdy wybrał się po chrust w pobliskie krzaki, w czym pomogły nam trochę bobry, zwalając parę drzew. Najbardziej pomysłowy okazał się Sławek, który zaopatrzył się w siekierkę, piłę i linki holownicze, Kazimierz pomagał mu taszczyć większe kawałki, a ja starałam się to "wyfocić". Po chwili ognisko zapłonęło, ci, co głodniejsi, smażyli kiełbaski, chleb i jabłka. Każdy wyłożył na zaimprowizowany stolik coś dobrego, słodkiego lub ostrego. Nie zabrakło ciasteczek, czekolady, grzybków, ogórków no i oczywiście szampana i grzańca, by Nowy Rok przywitać zgodnie z tradycją – czyli głośno i na wesoło. Po toaście i zbiorowej fotce kilku rajdersów wzięło udział w konkursie rąbania drewna, inni w otwieraniu słoika z grzybkami /wygrał Józuś/ jeszcze inni tańczyli – bo Jacuś przywiózł samograja. Gdy się towarzystwo rozochociło zaczęło się balansowanie na belce rzuconej przez ognisko. Liczba imprezowiczów ciągle ulegała zmianie, bo ci, co czas ich gonił, odjeżdżali szybciej, a na ich miejsce przybywali spóźnialscy, którym ciężko się było zebrać po nocnych baletach. Tak, że w końcu nie dałam rady ich wszystkich się doliczyć, ale koło 25, myślę, że w sumie było. Trochę szkoda, że nie udało się zrobić wszystkim razem wspólnego zdjęcia. Za to jest kilka zdjęć pod-grupowych. Około godziny 15-tej towarzystwo definitywnie się rozdzieliło – przy ognisku została Marzena z trzema facetami /oni zawsze gaszą światło i ogień/, a Juruś Kochanek odjeżdżając zabrał ze sobą cztery "kochanki" – bo nazwisko zobowiązuje. Ale nie cieszyły się długo jego towarzystwem, bo po krótkim telefonie od tej najpierwszej i najważniejszej – został przywołany do porządku i porzucił nas wszystkie bez pożegnania i pognał w stronę domu – bo pewnie obiad stał już na stole. No cóż normalka, z żołądkiem faceta nie wygra najpiękniejsza nawet kobieta, a co dopiero cztery …. Było ciepło i nam z Elką nie chciało się jeszcze wracać do domu, więc trochę odprowadziłyśmy Grażynę i Anię, okrążyłyśmy wyspę Bolko, a potem pojechałyśmy obejrzeć dekoracje świetlne na mieście i w co ciekawszych miejscach porobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Ela bosko wyszła w roli aniołka, ale najbardziej pasowała nam bałwankowa rola. Podsumowując, to kilometrów za wiele nie zrobiliśmy, ale Nowy Rok powitaliśmy jak należy.
2018-01-01 Ognisko Noworoczne