Ruszyliśmy w kierunku dworca wschodniego, dalej rowerówką /przerażająca jest ilość robitych butelek na ścieżkach rowerowych jakby ktoś nie lubił rowerzystówi czychał na nasze dętki/ dalej koło kamionki Silesja do Kępy. Tu namówiłam Kazimierza by skręcił "prosto w prawo" bo jazda główną drogą w tak dużej grupie jest średnio przyjemna, a koło "Żwirka" jest w miarę spokojnie. W Luboszycach skręciliśmy na Kolanowice i znów bocznymi drogami staraliśmy się dotrzeć na wybrane miejsce, co wcale proste nie jest, bo polne drogi, które tam prowadzą są bardzo piaszczyste, a właściciele "poziomek" bardzo tego nie lubią, bo grzęzną. Ja chciałam poprowadzić dalej asfaltem trochę okrężną drogą przez Łubniany, ale nowy prezes Kazimierz stwierdził, że dość niańczenia, trzeba trochę powalczyć, by tę formę w końcu złapać, to poprowadziłam ich leśną drogą na skróty do Masowa. Noo i powalczyliśmy... piachy były niezłe, niektórzy troszkę musieli swoje rumaki poprowadzić, a peleton rozciągnął się dość mocno. Za to w Masowie czekała nas nagroda, bo jesienią naprawili dziurawą drogę do Biadacza i było z górki, z wiatrem i gładziutkim asfaltem – sama przyjemność. Na początku Biadacza znów skręciliśmy w pola i całkiem niezłą drogą dotarliśmy na miejsce biwakowania, gdzie czekali już Bruno ze swoją Lady, Marek i Grzesiek, którzy dojechali tam na skróty asfalcikami główną drogą, bo piachów nie lubią. Jak się okazało nie tylko nam się to miejsce podobało, była tam już spora grupka, która zorganizowała sobie już wcześniej tam obozowisko. W "naszym" palenisku już grzał się kociołek, dzieci z rodzicami grały sobie w piłkę i mini krykieta i ... patrzyli niezbyt przyjaźnie na nieproszonych gości. Poszłam grzecznie się zapytać czy możemy się dołączyć noooo i zdania "gospodarzy" były podzielone, bo przerażała ich nasza liczebność, ale suma sumarum kijami nas nie pogonili. Przesuneli nawet trochę swój kociołek i mogliśmy sobie rozpalić małe ognisko w miejscu do tego przeznaczonym. Zrobili nam też miejsce przy stołach, których było ze cztery i jakoś tam wszyscy się pomieściliśmy. Każdy wyjął z toreb co tam przywiózł, wszyscy się częstowali, smażyli, a stary ustępujący Zarząd postanowił powitać nowy – ruskim szmpanem, koleżanka Grażynka- uraczyła nas niemieckim, a druga Grażynka własnoręcznie upędzoną naleweczką z czarnego bzu. Po tych wszystkich specjałach podniosła się nie tylko temperatura powietrza i zrobiło się całkiem miło. Słońce mocno przygrzewało, czekolada się zaczeła topić i trzeba było szybko zjadać, ale to dla nas żaden kłopot. Sławek opowiedział kilka kawałów mniej lub bardziej znanych, Grzesiek G. raczył wszystkich opowieściami jak to dawniej na kopalni bywało- jakby sam tam pracował. Jacuś i Marek robili zdjęcia, by urozmaicić moją relację, no i cieszyliśmy się swoim towarzystwem, szczególnie osób, których dawno nie widzieliśmy. Koło czternastej Kazimierz odtrąbił wyjazd, który tradycyjnie odbył się w podgrupach. Jedni zawrócili najkrótszą i najmniej piaszczystą drogą na Biadacz do domu. Większość przebijała się piachami na Kolanowice, potem Sławek postanowił, że zostaje i się tu jeszcze pokręci ,Marek z Grześkiem pojechali w prawo na Luboszyce, a reszta w lewo na Węgry, do Kotorza. Tu wciągnełam ich znowu bocznymi drogami do lasu/ by nie jezdzić w kółko tak samo/ bo myślałam, że chcą najkrótszą drogą jechać do domu. Ale skąd ... ich ciągneło do wodopoju w Niwkach- tam jest Mekka wszystkich opolskich rowerzystów. Po drodze pokazałam im "Denkmal" ku pamięci zabitego tam przez kłusownika w 1849 roku Jegermeistra. Zrobiliśmy fotki i jechaliśmy dalej, gdy nagle usłyszałam krzyk z tyłu- w piachu leżał Staszek, któremu szyszka wpadła pod "zderzak" blokując koło. Uczynni koledzy pomogli mu się pozbierać, wykręcili połamany błotnik, powycierali z kurzu i ruszyliśmy dalej za Marzeną, która pognała przodem nie wiedząc nawet co sie stało
/chyba ją najbardziej suszyło, albo szybko złapała formę/. Po niedługim czasie dojechaliśmy do baru w Niwkach, gdzie okazało się, że napoje i owszem są - ale lodów nie ma, więc spragnieni zostali, a ci co chcieli się ochłodzić pojechali do pobliskiego sklepu. Przy konsumpcji żartowaliśmy sobie z Jacusia, który przyniósł sobie tron, a ja go podsiadłam, gdy wstałam, podsiadła mnie z kolei Grażyna, ale się ulitowała i wzięła Jacusia na kolanka. Wtedy przypomniło nam się jak tydzień temu ropucha niosła swojego faceta na pleckach i znów było wesoło tak, ze niektórym już się dalej jechać nie bardzo chciało. Ale czuwał Kazimierz, który zarządził odjazd, więc cóż pojechaliśmy lasem do Opola i jak w naszej ulubionej piosence o 10 murzynkach, kolejno na trasie odpadali ci, którym było dalej razem nie po drodze. Ja odpadłam przy zakładach drobiarskich- pojechałam sobie jeszcze na lody do Promyka i w domu byłam koło 17-tej, a na liczniku miałam tylko 48 km, inni zapewne trochę więcej bo dalej mieszkają.
2018-04-15 Wiosna, cieplejszy wieje wiatr ...
dav
sdr
dav
dav
dav
dav
dav
sdr
sdr
dav
dav
dav
dav
dav
dav
dav
sdr
sdr
dav
dav
dav
dav
dav
sdr
dav
sdr