Wydrukuj tę stronę

2018-06-24 Krótka wycieczka na Górę św. Anny

W ten niedzielny poranek pogoda była nieszczególna tak jak i moje samopoczucie, ponieważ cały tydzień leczyłam przeziębienie. Trochę szkoda mi bylo spędzać niedzielę w domu, toteż wybrałam się na zbiórkę by zobaczyć kto będzie i przejechać się chociaż kawałek. Tym razem było nas sześcioro i utworzyła się dawno już niewidziana równowaga płci, Ela , Ewa, Krysia, Sławek, Bercik i Pan Tadeusz.

Postanowiliśmy, że skoro pogoda taka byle jaka, to będziemy się trzymać blisko Opola, by można było w każdej chwili zawrócić – czyli na początek Kamień Śl. Pojechaliśmy przez Królewską Wieś na Malinę, potem niedawno odkrytą ulicą Adama w stronę leśnego szlaku do Kamienia, bo chcieliśmy uniknąć przenoszenia rowerów przez rozkopany przejazd kolejowy. Za każdym razem jak zaczynało straszyć deszczem, wahałam się czy nie zawrócić, ale że nie były to jakieś intensywne opady to jechałam dalej i tak dość szybko dotarliśmy do pałacowego parku w Kamieniu. Trochę odpoczęliśmy, porobiliśmy zdjęcia, zjedliśmy śniadanie jedni drugie inni dopiero pierwsze. Sławek poczęstował nas czekoladą od Grażyny, którą przekazał mu Jacuś, o dziwo się uchowała - chyba kontuzja łopatkowa pozbawiła go apetytu. Po przerwie pojechaliśmy dalej, a Krysia, która dziś wyrwała się z domu, zachęciła nas by pojechać na Górę, św. Anny. Ja jak wiadomo gór nie lubię, ani dużych ani małych, z lekka ten pomysł oprotestowałam, ale cóż reszta chciała, słońce wyszło, więc co było robić - jechałam dalej. Przejeżdżając obok pola golfowego spotkaliśmy Jurusia Kochanka, który właśnie wracał już z "chłopskiej" pielgrzymki na Anaberg. Wszyscy bardzo ucieszyliśmy się z tego spotkania, bo go dawno nie widzieliśmy, porzucił rowery na rzecz kajakowania i moczenia gołego kupra w Turawie. Szczególnie "serdecznie" witała się z nim Elka, aż na koniec stękała, że jej coś podczas uścisków uszkodził. Juruś odprowadził nas kawałek, postraszył deszczami, które miały wciąż padać na Górze, pochwalił się "geschenkami" dla całej rodziny zakupionymi na odpuście i zawrócił do domu, a my przez Sprzęcice dotarliśmy do głównej drogi na Gogolin. Tam pożegnał nas Bercik, początkowo miałam jechać z nim, ale żal mi się dawno nie widzianego towarzystwa zrobiło, toteż jechałam dalej przez Ligotę Dolną i rezerwat w stronę góry. Jak widać Krysia ma wielki dar przekonywania, bo drogi przez rezerwat najbardziej unikam - jak mam się męczyć to wolę asfaltem. Ale parę lat już tamtędy nie jechałam i jakoś pokusiło mnie by sprawdzić co się zmieniło i o dziwo mi się spodobało. Może dlatego, że niezbyt dokładnie pamiętałam wszystkie przewyższenia i zakręty i wydawało mi się, że za każdym następnym będzie już koniec tej męki. Trochę potu wylałam, ale na górę jak zawsze wjechałam, wcale nie ostatnia iiii nawet nie marudziłam. Po drodze pożerowaliśmy trochę na czereśniach, pośmiałyśmy się i pohuśtałyśmy z Elką na gałęziach, aż nam się ręce o kilka centymetrów wydłużyły. Były bardzo dobre i dojrzałe, ale wolałyśmy nie sprawdzać czy są proteinami nadziewane. Gdy dojechaliśmy to na szczycie "męska pielgrzymka" miała się już ku końcowi i przeniosła się z bazyliki trochę niżej do groty, a my po krótkiej modlitwie udaliśmy się do domu pielgrzyma bo niektórzy zgłodnieli i chcieli obiadu. Ja nastawiłam się na kołacz śląski /jeden z powodów, dla którego zdecydowałam się pchać pod górkę/ iii moje rozczarowanie było ogromne - został wysprzedany do ostatniego okruszka. Podczas gdy reszta zasiadła do klusek, ja udałam się na poszukiwanie kołacza do cukierni. Niestety tam też go nie serwowali, za to były pyszne gofry z bitą śmietaną i owocami w rewelacyjnie niskiej cenie 8 zł. - polecam. Po konsumpcji spotkaliśmy się wszyscy na głównej ulicy i zaczęliśmy zjeżdżać z góry, każdy w swoim tempie i odległości, bo zrobiło się trochę mokro i niebezpiecznie z powodu deszczu, który nas po raz kolejny dopadł. Wróciliśmy tą samą drogą do Kamienia Śl. Zatrzymaliśmy się by wymoczyć nóżki w zimnych basenach, potem Elka wypatrywała susłów na polu i machała pilotom samolociku, który cały czas krążył nad nami. Znowu pojechaliśmy na Kosorowice, potem przez las w stronę Maliny, rozstaliśmy się w Grudzicach - ja z Elką pojechałam na Malinkę, a reszta w stronę miasta. Na liczniku było 75 km, a na zegarku 17-ta.


Warning: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable in /home/jacekar2/domains/rajder.opole.pl/public_html/templates/jsn_epic_pro/html/com_k2/templates/default/item.php on line 147

Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklamy, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Aby dowiedzieć się więcej zapoznaj się z naszą polityką prywatności.

Zgadzam się na używanie plików cookies na tej stronie