Próbowaliśmy: zupy dyniowej i cukiniowej, dżemu dyniowego, galaretki , powideł, kompotu, ciasta i ciasteczka, jakieś surówki, soki z marchwi i pietruszki- wszystko pyszne i świeże. Na koniec obejrzeliśmy wytwory artystyczne mistrzów carvingu – niektóre naprawdę doskonałe. Szczególnie podobały nam się wycinane w dyniach i arbuzach motywy kwiatowe, a bezkonkurencyjne były dyniowe stworki o ludzkich twarzach, z różnymi minami, doczepionymi nóżkami i rączkami -wyglądały niesamowicie. W słoikach były też zanurzone w occie/ jak kiedyś żaby w formalinie/ mniejsze dyniowe potworki z ludzkimi facjatami- wygladało to troche jak z horroru. Najedzeni i zadowoleni ruszyliśmy w drogę do Strzelec Opolskich, bo Kazimierz wysłuchał w radiu po drodze, że tam odbywa się z kolei Festiwal chleba. A cóż to dla nas jakieś 25 km, jak słońce świeci i godzina jeszcze młoda. Trochę nam tylko wiatr wiał w oczy, jak nas Herbercik za miasto wyprowadził. Pojechaliśmy najpierw przywitać się i obfocić z Karolinką, potem z Syrenką w fontannie. I tu niebywałą sprawnością fizyczną i determinacją popisał się atrakcyjny Kazimierz, gdy go zachęciłam troszeczkę. Wskoczył do fontanny i jak żabka przeskakiwał z kamienia na kamień by się dostać do Syrenki, co ja oczywiście na zdjęciach uwieczniłam dla potomnych, by wiedzieli jakie u nas sprytne chłopaki są w klubie. Z Gogolina ciągle pod górkę i wiatr jechaliśmy dalej, aż do drogi na Kamień Śl. Tu odłączyli się Kaziu, Herbert i Leszek/wrócili do Opola/, a ja z Marzeną i Tadziem - razem aczkolwiek trochę osobno, bo Tadziu lekko został w tyle, pojechaliśmy do Strzelec. Bocznymi ulicami dotarliśmy do parku przy tamtejszym zamku, gdzie odbywała się impreza. Z Opola główną drogą dojechał do nas Józek by wzmocnić naszą ekipę. Obejrzeliśmy pięknie dekorowane bochenki chleba korony żniwne, jakieś wystepy artystyczne, kucharza "Rączkę" z telewizji jak gotuje żur, szczudlarzy. Tu z kolei degustowaliśmy różne ciasteczka, kiełbasy, chlebki ze smalcem i bez, z pasztetem, ja jeszcze zmieściłam lody, Tadeusz kawę. Ale bezkonkurencyjny był Józek, który załatwił 4 ogromne kawałki kołacza dzieki swojemu urokowi osobistemu jak sam się pochwalił. Marzena w międzyczasie "wydoiła" sztuczna krowę ii powoli zaczęliśmy szukać drogi do domu, co nie było takie proste bo nikt z nas mapy nie miał. Ja liczyłam, że Józek jak dojedzie to nas do Opola zawiezie, a on stwierdził, że skoro ja dłużej jeżdżę to powinnam lepiej drogi znać. No więc musieliśmy polegać na mojej pamięci i Józkowej intuicji i w sumie całkiem się dobrze nam się to udało, bo przed nocą zdążyliśmy do domu wrócić. Gdy wydostaliśmy się na główną drogę ze Strzelec, skręciliśmy na Rozmierke, ale jak zobaczyliśmy, że znów jest pod górkę, a dołem w lewo biegnie całkiem ładna polna droga i jadą po niej rowerzyści, to szybko tam skręciliśmy. Zapytaliśmy ich dokąd ta droga prowadzi i okazało się, że tam gdzie jechać chcemy to pojechaliśmy, przez pola, las, piach, trawę i był to dość duży skrót, a na dodatek całkiem przejezdny. Dalej przez Suchą, Ligotę Czamborową dojechaliśmy do Izbicka, potem na Utrate, lasem na Raszową, Walidrogi, dalej do Chrząstowic. Gdy zatrzymaliśmy się na mostku koło krzyża na pipi pauzę, to Marzena pojechała za potrzebą aż do lasu i wrócić już na asfalt nie chciała. Wysłałam za nią Józka, by ją wilki po drodze nie zjadły i pojechali przez Suchy Bór do miasta, a my z Tadeuszem wróciliśmy asfalcikiem/ asfalt docenia się dopiero jak się tyłek na dziurach i kamieniach do bólu wytrzepie/ przez Chrząstowice i Lędziny do Opola koło godziny 18-tej robiąc 102 km.
2016-09-25 od festiwalu do festiwalu