Wydrukuj tę stronę

2018-05-01 - 06 Majówka w Jesenikach Wyróżniony

Wyruszyliśmy ode mnie o godzinie 8:30 w składzie ja, Grażyna, Tadek, Czesiek, Janusz, Kazik, Romek , Grzesiek , Marzena. Po drodze w Prószkowie dołączyli Piotrek i Radek, a samochodem do miejsca noclegu dojechał Sławek. W wyprawie uczestniczył jeszcze Maciej, który dojechał pociągiem do Nysy i stamtąd rowerem do Beli. Nocowaliśmy w Penzion Mirei w Domasov koło Jesenika.

 

Drugi dzień - naszym celem była Svycarna i Pradziad. Jednak jak to w górach szlak rowerowy zaprowadził nas na wysoki wodospad - nic straconego , wodospad był w planie na kolejny dzień. Jedyny mankament - mieliśmy jechać razem z Wojtkiem, który czekał na nas na Cervonohoskym Sedle i ostatecznie zobył samotnie Pradziada. W trakcie drogi na wodospad Grześkowi pękła obręcz, także musiał się wycofać ale rano w czwartek przyjechał samochodem Siergiej i przywiózł mu kolejny rower. Wysoki wodospad jest nazywany jesenicką niagarą i jest najwyższym wodospadem w jesenikach. Do miejsca pod wodospadem dojechaliśmy wszyscy ,nawet Sławek na swojej poziomce. Potem piesze podejście i sesje fotograficzne. Po obejrzeniu wodospadu nastąpił podział grupy . Powstały 3 grupy jadące na cervonohorske Sedlo i pozostali, którzy wybrali kierunek powrotny i zwiedzanie okolic Jesenika. Ja z Grażyną przegapiliśmy szlak i asfaltową dróżką zjechaliśmy mocno w dół aby potem się wspinać. Spotkały nas dodatkowe atrakcje typu przenoszenie rowerów przez rzekę i wspinanie zabłoconą drogą. Jednak asfaltu było dużo i droga w miarę dobra. Ale 2 epizody są warte odnotowania - mój okrzyk do Grażyny podczas wspinaczki - Patrz widać niebo, będzie dobrze ( to podczas wspinaczki przez błotnistą drogę w lesie ) i nasza radość - słowa Grażyny - Patrz jadą jacyś 2 rowerzyści jeden w żółtym, jeden w czarnym  przy podjeździe do jednego z przewyższeń. Okazało się , że to Janusz i Kazik którzy dotarli w to miejsce szlakiem rowerowym. Z opowiadania wynikło, że nasza droga była dużo lepsza, my jechaliśmy spokojnie a oni pędzili aby dogonić Romka i Tadzia, których zresztą nie udało się znaleźć. Na Cervonohorskym Sedle nasza czwórka popiła piwa i ruszyliśmy w dół, w penzion Pepovka pyszny obiad i powrót na kwatery. Okazało się, że w międzyczasie dotarli Romek i Tadek , którzy również zdobyli Cervonohorskie Sedlo. Jak potem liczyliśmy w tym dniu było 7 grup rajdera :) . Ponieważ Sławek przyjechał samochodem to mieliśmy piłkę i pograliśmy jeszcze w siatkówkę. Samochód miał też inną zaletę - codzienne obszerne dostawy piwa :)


Trzeci dzień - Wyprawa na Svycarnę - kolejny raz błądzimy i zamiast od razu pojechać na Cervonohorskie Sedlo jedziemy w kierunku na Vysoky Vodopad. Gdy się zorientowaliśmy część grupy postanawia wrócić i wjeżdżać prawidłowo a ja z Grażyną ruszamy poznaną wczoraj drogą ( jednak tym razem jedziemy krótszym warinatem i wyjeżdżamy koło Filipovic ). Spotkaliśmy się wszyscy na Cervonohorskym Sedle. Ruszliśmy w kierunku Svycarny. Ja znałem już tą drogę wcześniej - w marcu razem z Wojtkiem pokonałem ją na biegówkach i bardzo mnie ciekawiło jak będzie wyglądać rowerem.  Mozolnie wspinamy pod górę, dodatkowo pod samą Svycarną pojawiają się duże kamienie ( z których za jakiś czas pewnie powstanie droga ). Po drodze piękne widoki na Pradziada i Elektrownię w Koutach. Po Svycarny część chciała przejść żółtym szlakiem na Sedlo Vidly , szlak okazał się jednak pieszy także pojechaliśmy wszyscy ( oprócz Macieja i Sławka ) na Pradziada. Tu zaczęło się trochę chmurzyć i grzmiećw oddali także część popędziła z powrotem i zaczęli się przedzierać żółtym szlakiem a ja, Grażyna, Siergiej, Tadek i Czesiek spokojnie piliśmy piwo w restauracji na Pradziadzie, Na Pradzadzie ciekawostka - pojawiają się rowerzyści , którzy okrążają figurę Pradziada i zjeżdżają w dół. Gdy my piliśmy piwo zadzwonił do nas Kazik abyśmy nie wracali żółtym szlakiem. Po wypiciu piwa i sesji zdjęciowej ruszyliśmy z powrotem na Svycarnę. Aby omiąć kamienie wybraliśmy czerwony szlak pieszy. Nie był specjalnie zły choć schodzenie z rowerami łatwe nie było , dodatkowo miejscami pojawiały się opary mgły a w oddali grzmoty ( atmosfera jak z horroru ). Jednak szczęśliwie dotarliśmy na Cervonohoske , potem penzion Pepovka ( pyszny obiadek ) i powrót do domu. Druga ekipa wróciła 2 godziny wcześniej. Jak nam potem opowiadali ich trasa żółtym szlakiem była dużo trudniejsza a Piotrkowi zagotowały się hamulce.


Dzień czwarty powitał nas nieprzyjemną mglistą pogodą. Ja , Grażyna, Janusz , Kazik, Siergiej, Maciej, Tadek i Romek ruszyliśmy przez Cervonohorskie Sedlo na elektrownię w Koutach. Cervonohorskie Sedlo okazało się magiczną granicą oddzielającą mglisty rejon Jesenika i słoneczny Koutów.Szybki zjazd w dół , wizyta w ośrodku w Koutach ( park drewnianych figur, lody , ciasteczka, piwo ) i ruszamy na elektrownię. Droga znów bardzo malownicza, ale i wymagająca - ciągle w górę. Mijamy dolny zbiornik ( a zaraz nad dolnym zbiornikiem połączenie ze szlakiem ze Svycarny , trzeba będzie go kiedyś sprawdzić), górską chatę i koło 15 jesteśmy na szczycie. I znów zjazd w dół na Sumperk a potem pyszny obiad w Tavernie . O 19:30 ruszamy pociągiem w kierunku Jesenika. Z uwagi na remont trakcji dojeżdżamy do Ostrużnej i tu dzielimy się. Część z nas ( ja , Grażyna, Czesiek, Tadek i Maciej ) dojeżdżamy autobusami do Jesenika a pozostali rowerami do Domasova. Z Jesenika ja i Maciej prowadzimy do domu i koło 21 w końcu docieramy na miejsce. Grupa zjeżdżająca była szybciej od nas , bo droga z Ostrużnej jest ciągle w dół. To był najtrudniejszy dzień wyprawy. W międzyczasie do Domasova dotarła Ewa


 

Piąty dzień to wyprawa moją ulubioną trasą na do Jesenik Lazne. Marzena i Ewa wyrwały do przodu i po minięciu cementowni w Vapennej popędziły w dół, ja pojechałem za nimi aby wskazać właściwą drogę. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy niebieskim szlakiem do Jesenik Lazne. To bardzo widowiskowa droga i często zatrzymywaliśmy się na zdjęcia. W Jesenik Lazne pojeździliśmy do parku, pochodziliśmy po linach i pokąpaliśmy się w zimych basenach. Na całkowite zanurzenie oprócz mnie i Siergieja, zdecydował się Sławek :) . I znów nasza grupa się podzieliła. Ja , Grażyna, Maciej, Sławek, Romek, Radek , Piotrek , Czesiek i Tadek pojechaliśmy cyklotrasą na Ceską Ves a reszta zjechała w dół do Jesenika i na Certove Kamene. Droga na Ceską Ves była bardzo ładna, potem wyjechaliśmy na szlak czarownic , którym dotarliśmy do Jesenika. W Jeseniku rynek , papugi ( pojawiły się wolierze na jednym z placów ) i Kaufland. Po powrocie zdążyłem się jeszcze wykąpać  basenie a następnie długi mecz siatkówki. Wieczór spędziliśmy śpiewając przy grillu i konsumując kiełbaski i oscypki.

Szósty dzień - powrót. Znów podzieliśmy się na grupy. Ja, Grażyna, Romek, Czesiek i Tadek pojechaliśmy cyklotrasą na Rejviz  a po drodze roztaczały się piękne widoki Jesenika. W Zlatych Horach Czesiek złapał gumę, a że nie miał już dętki zapasowej mieliśmy dłuższą przerwę. Kupiliśmy od spotkanych Czechów zapasową detkę , niestety uszkodzoną, także trzeba było łatać Cześkową. Na dodatek nie umieliśmy jej naszymi pompkami napompować , na szczęście pomógł napotkany kolarz z Polski. Później wzdłuż Moszczanki dotarliśmy do Białej, gdzie zjedliśmy obiad w przebudowanej pstrągarni. Powrót leśną drogą numer 1 przez Rzymkowice i o 21 byliśmy w Opolu.


 

3-6.05. 2018r. "Moja pierwsza majówka w Jessennikach".

W tym roku Jacek Cz. organizował już piąty raz "Majówkę w Jesennikach, ale dla mnie to była pierwsza i nieco krótsza niż dla wszystkich innych uczestników. Od początku byłam na liście rezerwowej bo jak wiadomo ja "góral raczej nizinny", deszczu i zimna też nie lubię,a w poprzednich latach to różnie z tą pogodą bywało. Większość pojechała już 1-go maja rowerami, Sławek samochodem z rowerem na dachu, Maciej pociągiem z rowerem w przedziale, Sergiej dojechał 3-go maja  samochodem z dwoma rowerami na dachu- bo Grześkowi pękła rafka o dowiózł mu rower zastępczy.

3.05. 2018r. Pierwszy dzień.

Postanowiłam  nie dać się zamęczyć  Jackowym "góralom" wjazdami na elektrownię w Koutach, czy jakieś tam inne Czerwonohorskie Sedla i Pradziady i wyruszyłam sobie 3 dni później by dołączyć do nich jak się już  trochę wymczą. Drogę do Domasova, gdzie mieli bazę podzieliłam sobie na 2 etapy, by odwiedzić dawno nie widzianą koleżankę w Brzeźnicy pod Białą, tam przenocować i następnego dnia dojechać do Czech. Namówiłam Jacka S. by mnie odprowadził okrężną drogą przez Moszną. Wyruszyliśmy o 10.30 bo trasa krótka, więc nie było się po co spieszyć i zrywać skoro świt. Pojechaliśmy przez Wyspę Bolko, Chmielowice, Domecko zobaczyć nową wieżę widokową i ścieżkę dydaktyczną na stawach w Nowej Kuźni bo Jacek tam jeszcze nie był. Obejrzeliśmy łabędzie i posłuchaliśmy kaczek, nie omieszkałam przy tym pokazać mu historyczny kącik na wieży gdzie dokończył żywota Kaziowy termos, strącony przeze mnie nieopatrznie w przepaść. Po krótkiej przerwie i paru fotkach pojechaliśmy dalej do Prószkowa, a w Przysieczy skręciliśmy w las i  leśną drogą nr 30 dotarliśmy do Strzeleczek, potem asfalcikiem  przez Ścigów do Racławiczek by niebieskim szlakiem dostać się na tyły parku w Mosznej. Trochę się tam pobłakaliśmy, ale dotarliśmy na parkowy cmentarz by zobaczyć rozkwitające już azalie. Gdy wypadliśmy na główną aleję, to myśl była jedna- uciekać jak najszybciej- bo trafiliśmy w sam środek pochodu, a był to przecież trzeci, a nie pierwszy maja. Chyba cała okoliczna ludność i nie tylko, chciała zobaczyć czy już kwitną azalie. Tłok był ogromny chcieliśmy uciec boczną alejką, ale tam było jeszcze gorzej, rzuciłam hasło, że może przez Ogiernicze- ale tam była już Sodomia i Gomoria. Wąska droga, samochody poparkowane po obu stronach, jakby tego było mało to jedne chciały do parku wjechać inne wyjechać, między nimi przepychali się piesi, rowerzyści i motocykle. Uciekaliśmy czym prędzej na ile to było możliwe, już mi się nawet ciastek u Peli w Łączniku odechciało, bo z daleka było widać ile tam zaparkowanych samochodów. Pojechaliśmy sobie polną drogą z Łącznika do Brzeźnicy- tu Jacek mnie pożegnał i wrócił lasem do Opola, a ja  zacumowałam u koleżanki na pysznym objedzie, plotkach, a wieczorkiem wybrałyśmy się piechotą tą samą polną drogą na lody do Łącznika. Ale nie polecam włoskich w lokalu "Spoko loco" bo mocno wodniste, a drogie jak w naszym Sopelku. AAA zapomniałam dodać, że od rana pogoda była piękna wręcz upalna i dobrze się jechało bo wiaterek chłodził z lekka i nie wiedząc kiedy zrobiłam 50 km.


4.05. 2018r. Drugi dzień.

W nocy była burza i ranek powitał mnie rzeźki i chłodny, więc wstałam niespiesznie/ w końcu to długi weekend/ zjadłyśmy śniadanie i koło 10-tej ruszyłyśmy w drogę. Koleżanka Krystyna odprowadziła mnie, aż do Białej boczną drogą, poczym zawróciła do domu, a ja pojechałam do Prudnika już główną drogą. W Prudniku natrafiłam na "wykopki" i musiałam do rynku przepychać się kładką dla pieszych. Pokręciłam się tam chwilę i pojechałam ścieżką rowerową aż do Łąki Prudnickiej, by skręcić na moją ulubioną boczną drogę doliną Złotego Potoku. Trasa cicha spokojna i urokliwa doprowadziła mnie do Jarnołtówka, zobaczyłam po drodze tamę i pojechałam na Zlate Hory. Tam znalazłam superancki asfalcik do Mikulowic, cały czas z górki /prawie 9 km/ i to mi się najbardziej podobało. Była wczesna godzina, wiedziałam,że reszta ekipy szwenda się gdzieś po czeskich górach, to nie chciałam siedzieć pod drzwaimi, więc zawróciłam na Głuchołazy iiii wspiełam się na pierwszy stromy podjazd, za to poźniej miałam jeszcze dłuższy zjazd do miasta. Po drodze spotkałam kawalkadę starych samochodów, które z okazji długiego weekendu też gdzieś tam "rajdowały". Objechałam rynek i okolice i chciałam coś zjeźć bo już zgłodniałam, ale w przydrożnym barze były tylko pierogi, na dodatek trzeba było na nie czekać, a ja jak wiadomo cierpliwością nie grzeszę, to trafiłam do "Baru na rogu". Tam zostało już tylko "danie dnia" za całe 7,90 – gulasz ziemniaczki i kapusta – dobre, ale tyle właśnie warte, bo porcja dziecięca. Chciałam poprawić ciasteczkiem w cukierni na przeciwko, ale też jakieś średnio dobre mi się trafiło i chociaż wcale wybredna nie jestem to wyjechałam z Głuchołaz raczej zniesmaczona niż najedzona. I na dodatek trafił mi się dość długi podjazd do granicy. Po pół godzinie wpadłam do Jesennika, pokręciłam się po rynku w poszukiwaniu "Naparstka"/ zbieram takie dla koleżanki-kolekcjonerki/ , sklepik był już zamknięty, ale uprosiłam właścicieli – otworzyli i mi jeszcze sprzedali na odchodnym tę pamiątkę.  Potem jechałam przez  Adolfowice, Czeską wieś, gdzie przez głośniki powitała mnie muzyka ni to ludowa ni operowa. Czułam się jak na dawnym pierwszym maju bo co kilkanaście metrów na słupach rozwieszone były głośniki i wzajemnie się przekrzykiwały, charcząc czasem niemilosiernie. Ciekawa byłam co na to okoliczni mieszkańcy, ale nie aż do tego stopnia by ich pytać. W końcu zobaczyłam Domasov, kościół i zaczełam się rozglądać za pensjonatem Mirrei, bo tam byliśmy zakwaterowani. Widziałam drogowskaz z nazwą takjak tłumaczył mi Jacuś, ale jakoś źle odczytałam iiiii pojechałam za daleko, więc musiałam zawracać. W  sumie plącząc się tam i z powrotem zrobiłam prawie 90 km. w tym dniu. W końcu trafiłam, a w oknie zobaczyłam Marzenę, ktora zbiegła na dół i otworzyła mi garaż bym mogła zaparkować. Miałam do wyboru 2 pokoje – z Maciejem i Sławkiem na jakiejś wersalce dla krasnoludków, albo z Panem Tadeuszem i Cześkiem R. na "bocianim gnieździe"- czyli antresoli zawieszonej pod sufitem do której prowadziły kręte "schody do nieba". Z reguły nie lubię ciasnych pomieszczeń, a antresola miała podwójny materac i była cała dla mnie. Trochę przerażały mnie te schody, ale tak miło zaskoczył mnie porządek w tym męskim pokoju, że wybrałam "bocianie gniazdo". Szybciutko się rozpakowałam, wykąpałam póki nikogo nie było, pogadałam chwilę z Galusami/ Piotrek i Radek spali bo Marzena wykończyła ich podjazdami na Rejvis pięknymi ale trudnymi cyklo ścieżkami. Na koniec poczytałam trochę i przedrzemałam czekając na resztę rajdersów, którzy wrócili z wyprawy na elektrownię dopiero po 22-giej. Zmordowani, ale szczęśliwi opowiadali jak to zdobywali te stromizny, a potem wylądowali w Szumperku i musieli wracać pociągiem, który jechał tylko do Ostróżnej bo z powodu remontu torów do Jesennika jezdziły autobusy. Ale tam nie weszłyby wszystkie  rowery , więc ci najbardziej zmęczeni pojechali autobusem, do Jesennika,a potem do Domasova na rowerach. Niezmordowane harty przyjechały od razu z Ostróżnej rowerami i ciemno już było jak się wszyscy na kwaterze spotkali.


5.05.2018r. Trzeci dzień

Rano zmordowanym wczorajszymi przygodami nie bardzo chciało się wstawać i targowali się o godzinę wyjazdu. Dziś miał być spokojny dzień na luziku, tylko sanatorium i kąpiele w "Prestnicu",więc wyruszyliśmy w końcu  o 9, 45. Prowadził Maciej rowerówką 6210 wzdłuż rzeki Bela, którą odkrył calkiem przypadkiem, a nam się bardzo spodobała. W Jesenniku było trochę zamieszania zanim trafiliśmy na właściwą drogę do Vapennej, która łagodnie pięła się pod górę aż do Jaskiń na Pomezi. I gdy w końcu z Marzeną puściłyśmy się z górki to Jacuś zepsuł nam tą przyjemność każąc zawracać, bo dalej mieliśmy jechać rowerówką w innym kierunku. I tak wykazał się dobrym sercem, że nie pozwolił nam zjechać do Żulowej, boooo wjazd z powrotem pod górę na pewno by nam się nie spodobał. A droga, ktorą wybrał naprawdę była tego warta. Las, asfalcik i co kawałek punkty widokowe skąd można było podziwiać uroki tego regionu. Tak dotarliśmy do Sanatorium i zaczęliśmy zwiedzać i obfotografowywać poszczególne atrakcyjne miejsca w parku. Najpierw pokręciliśmy się na obrotowych ławkach, potem był pomnik lwa /wyglądał prawie jak nasz w Pokoju/, dalej herbaciarnia, potem pobawiliśmy się w parku linowym jak dzieci i w końcu Jacuś doprowadził nas na swoje ulubione miejsce, czyli korytek z lodowatą wodą. Było gorąco i z ochotą pobrodziliśmy w zimnej wodzie, a trzech "morsów" – Sergiej, Jaceki i Sławek z okrzykiem radości pacnęli na dechę kilkakrotnie do basenu, ku uciesze obserwatorów. Po kąpielach zjechaliśmy do restauracji na czosnkową polewkę. Tłok był spory, więc się trochę naczekaliśmy, a po posiłku nabraliśmy ochoty na dalszą jazdę, ale nie wszyscy w tym samym kierunku. Ja z Januszem, Galusami i Sergiejem pojechaliśmy na Czertowe kamenie, a reszta zjechała na Czeską wieś, potem na rynek do Jesennika i na kwaterę by odpocząć i pograć w siatkę. Ja za jazdą po górkach nie przepadam, ale pamiętałam jak kilka lat wcześniej podobały mi się te Czertowe kamenie i byłam ciekawa czy dam radę tam jeszcze wjechać, booo prowadzi na szczyt naprawdę stroma droga. Nie było tak źle udało się, tylko raz musiałam zejść z roweru, ale widoki ze szczytu są naprawdę tego warte. Pod schroniskiem spięliśmy rowery i poszliśmy pieszo na Zloty Chlum po pieczątki dla Januszka, ponieważ na drogowskazie pisało, że to tylko 1 km. Droga była bardzo stroma, kamienista, pełna korzeni, czasem jej wcale nie było i sapiąc pod górę zastanawialiśmy się jak to parę lat wcześniej grupa dowodzona przez Jacka i Bruna pchała się tam  z rowerami. Gdy doszliśmy do wieży widokowej nikomu oprócz mnie nie chcialo się już na nią wspinać, jedni już byli, a reszta wolała się raczyć złocistym napojem. Ja uznałam, że skoro wdrapałam się tak wysoko to po to by coś zobaczyć, a w lesie raczej widoczność jest ograniczona, więc kupiłam wstupinkę za 25 koron poczłapałam dalej kręconymi schodami na szczyt wieży
/ prawie tak jak na moje bocianie gniazdo/. I naprawdę warto było, bo widok był imponujący, zieleń lasów poprzeplatana żółtymi plamami rzepaku, rzędy drzew przecinają trawiaste zbocza, miasteczka i wsie, widać było jezioro Nyskie, Otmuchowskie, Pradziada,Biskupią Kopę i resztę mojej ekipy sączącą piwko pod wieżą. Gdy zeszłam tak zachwalałam Marzenie to co widziałam, że też poszła na wieżę. Gdy robiliśmy sobie zdjęcia, kelner pokazał nam zabawną tacę z otworami na kieliszki i figurką murzynka z rowerowym dzwonkiem, który wzbudził ogólną wesołość. Januszek zdobył swoją pieczątkę i mogliśmy zejść na dól do schroniska, a potem wdrapywaliśmy się na Czertowe kamienie po drabinkach trzymając się łańcuców, a ci bardziej strachliwi na czworakach.  Miejsca na szczycie za dużo nie ma, a chętnych do podziwiania widoków sporo, więc musieliśmy szybko nacieszyć oczy, zrobiliśmy kilka fotek i zeszliśmy na dół do schroniska na smażeny syr i hranulki. A potem zaczęliśmy kolejno zjeżdżać w dół z ogromną prędkością bo stromo to tam jest i trochę niebezpiecznie, a asfalt przecinają metalowe rynny, na których nasze koła podskakiwały. Szybko dotarliśmy do miasta, a potem na kwaterę. Chłopaki trochę pograli w siatkę, a potem rozpalili grila, upiekliśmy kiełbaski, bułki, serki, trochę piwem popiliśmy, trochę pośpiewaliśmy i poszliśmy spać bo się szybko zimno zrobiło.  W tym dniu zrobiliśmy tylko 40 km, ale jak mawiał Kazimierz w górach nie tylko poziom się liczy, ale i pion.

6.05.2018 r. Dzień  czwarty- powrót.

Wszystko co piękne szybko przemija, tak i nasza majówka miała się ku końcowi, czas było zbierać się do powrotu. Ale w tak dużej grupie/ zebrało się nas 15, najwięcej w historii corocznych majówek/ nie jest łatwo zebrać się wszystkim o jednej porze. By się wzajemnie nie stresować i nie popędzać znów uformowały się dwie grupy. Ja jechałam w pierwszej z  Januszem, Kazikiem, Galusami, Piotrkiem i Radkiem. Drugą grupę prowadził Jacek, a jechała z nim Grażyna, Romek, Pan Tadeusz i Czesiek R., im się nie spieszyło więc wyruszyli pół godziny po nas leśną drogą rowerową na Rejvis. Sławek i Sergiej, którzy mieli oprócz rowerów jeszcze samochody na stanie, najpierw pojezdzili sobie rowerkami po okolicy,a po południu przesiedli się na samochody i tak wrócili do domów, wioząc część naszych bagży, które sprytnie im podrzuciliśmy, by jechało nam się lżej. Sławek to w ogóle pełnił funkcję "dowozitiela" dostarczając nam w trakcie całego pobytu różne towary a szczególnie napitki.Maciej wstał skoro świt i pojechał sam rowerkiem do Nysy, a później wsiadł do pociągu i tak wrócił do domu. A ja cóż po raz kolejny dałam się wciągnąć  pod górkę zachęcona namowami Januszka – zbieracza pieczątek – bo tym razem zachciało mu się stępelka z Mechowego jeziorka w okolicach Rejvis. Grześ zrobił specjalną symulację na telefonie by mi udowodnić , że podjazd asfalcikiem od strony Jesennika wcale ciężki nie jest, ale za to jaki będzie zjazd. I choć jak Kazimierz zarzekałam się, że wcale tych gór nie lubie, to zachęcona wczorajszym sukcesem, stwierdziłam, że jedną dziennie to zdobyć mogę. Pojechałam, powoli jak żółw ociężale, ciągnęłam pod górę swą maszynę ospale, nie przejmując się wcale tym, że jestem ostatnia/ potwierdziło się później przysłowie, że ostatni będą pierwszymi/.  Spotkaliśmy się wszyscy na górze, Januszek pojechał po pieczątkę, ubraliśmy się trochę cieplej i kolejno zaczęliśmy zjeżdżać. I tu chłopaki mieli rację zjazd był naprawdę piękny, szybki, zakręcony i dłuuuugi, aż do Zlatych Hor. Mieliśmy się spotkać przy jakimś sklepie, ale ja nie wiedziałam dokładnie przy którym, bo wcześniej z nimi nie jechałam. Zjeżdżałam ostatnia, przejechałam przez miasteczko dwa razy i nigdzie ich nie spotkałam, wpadłam do sklepiku, kupiłam szybko czekolady dla dzieci i pognałam do Jarnołtówka i też ich nigdzie nie zobaczyłam po drodze. Zadzwoniłam do nich w  lekkiej panice i okazało się, że oni są jeszcze przy sklepie w Czechach i czekają na Januszka. No to rozsiadłam się na ławeczne, zjadłam, poopalałam się i czekałam prawie godzinę zanim wreszcie nadjechali. Gdy już byliśmy w komplecie pojechaliśmy drogą wzdłuż Złotego Potoku do Łąki Prudnickiej i dalej do Prudnika, potem boczną drogą przez Prężynkę, Prężynę dotarliśmy do Białej robiąc sobie przerwę śniadaniową, przy zalanej przydrożnej kapliczce. I tu gdy robiłam zdjęcia i zostałam nieco z tyłu moi ulubieni koledzy zostawili mnie na pastwę losu.Chyba poczuli zapach ciasta w Łączniku bo dopiero tam ich dogoniłam jak zjechali do cukierni, gdy ja dojeżdżałam, to Piotrek już wyjeżdżał bo mu się do domu spieszyć zaczęło. Długo nie mogłam im tego wybaczyć, obmyślając zemstę, ale przekupili mnie nieco później  -  jeden osłaniał mnie od wiatru w dalszej drodze, a drugi objecał, że przewiezie mnie na swoim nowym czoperku/ciekawe czy dotrzyma słowa/. Po kawce i ciasteczku zmęczeni szarpiącym nas wiatrem postanowiliśmy uciec na leśną drogę koło radiostacji w Chrzelicach, którą dojechaliśmy do naszej rzymkowickiej jedynki, i długo nią jechaliśmy delektując się jej nową nawierzchnią. W lesie odłączył się Radek, pojechał na Dąbrowę, a my przeskoczyliśmy autostradę i przez Pucnik i Domecko dotarliśmy do Opola. Pierwsi odjechali Galusowie w stronę swojego Damboniowa, potem Janusz pojechał podlewać działkę,  a za wyspą Bolko opuścił mnie Kazimierz. Gdy dojevchałam do domu było po 17, a na liczniku miałam 108 km w tym dniu.


 

To była bez wątpienia najtrudniejsza wyprawa w Jeseniki. Pokonywaliśmy różne trasy, zdobyliśmy wiele szczytów, pogoda sprzyjała i dobrze się bawiliśmy. Każdy znalazł coś dla siebie a oprócz jazdy na rowerze graliśmy w siatkę, pili piwo, taplali w wodzie, a na dodatek co roku jest nas więcej :)

Ostatnio zmieniany poniedziałek, 14 maj 2018 22:40


Warning: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable in /home/jacekar2/domains/rajder.opole.pl/public_html/templates/jsn_epic_pro/html/com_k2/templates/default/item.php on line 147

Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklamy, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Aby dowiedzieć się więcej zapoznaj się z naszą polityką prywatności.

Zgadzam się na używanie plików cookies na tej stronie