Janusz z Markiem pojechali już rano o 9- tej pociągiem do Toszka i jeździli po okolicy aż do wieczora zaliczając 8 pałacyków po drodze, o czym napiszą w osobnej relacji. Ola, Jurek, Tadziu i Czesiek P. stawili sie punktualnie o 14- tej na zbiórce pod Mc Donaldem, Jacuś nie zdążył, bo musiał dłużej pracować więc zadzwonił,że mamy ruszać sami, a on nas będzie gonił/ w końcu tatuś przywiózł go do Dobrodzienia i po kilku telefonicznych konsultacjach trafił bez problemu na miejce pół godziny po nas/. My ruszyliśmy najkrótszą drogą / ścieżką rowerową/ w stronę Ozimka, potem drogą na Zawadzkie, skręt w las na Myślinę i wylądowaliśmy w Dobrodzieniu. Tu Tadziu, który nie zdążył zjeść obiadu, zobaczył restaurację i tylko poszedł zapytać ile będzie czekał na zupkę. Jak już poszedł to przepadł na pół godziny, ale flaczki zdążył zjeść, a my to, co tam kto w sakwach miał. Zaczynało już szarzeć wiec, jak już Tadziu wrócił to pognaliśmy dalej skręcając za Gosławicami na Ciasną, potem już w Zborowskiem skręt na Pawełki i około 18.30 zameldowaliśmy się w schronisku. Tu zaskoczył nas Herbercik, który tu juz był o 14- tej, a miał wcale nie jechać, ale poranne słońce go przekonało lepiej niż ja. My z Olą dostałyśmy pokój dwuosobowy, Herbercik przygarnął Tadzia i Cześka, a w czwórce ulokowali się Jurek, Jacek, Janusz i Marek. Jacek przywiózł paletki, więc szukał chętnych do ping-ponga, na pierwszy ogień poszła Ola, potem ja i Czesiek, a na koniec Tadziu. Po chwili musieliśmy przerwać rozgrywki, bo zaczynało się wieczorne spotkanie uczestników rajdu. Prezes Cateny powitał wszystkich najpierw słownie, a potem ciastem i winem, omówił cele rajdu, trasę i miejsca,które będziemy oglądać. Po spotkaniu, każdy udał się do pokoju, tylko Jacuś dalej męczył Tadzia ping-pongiem, potem grą w tysiąca, a mi udzielił reprymendy, że zapomniałam zabrać klubowych kart do remika.
W sobotę rano wyruszyliśmy o 9-tej, bo trasa była dość długa, a pogoda niepewna. Przez Molną ruszyliśmy pięknymi asflcikami do miejscowości Przystajń. Po drodze złapał nas pierwszy deszcz, a Marka defekt roweru, czekaliśmy na niego na rynku miasteczka, aż w końcu zadzwonił by jechać dalej bez niego, bo on wraca do schroniska. Pojechaliśmy dalej do Kłobucka, zatrzymując sie na półgodzinny postój pod największym kościołem w miasteczku.
Kościół świętych Marcina i Małgorzaty – w Kłobucku, główna część zespołu klasztornego kanoników regularnych. Wzniesiony w pierwotnej formie na przełomie XII i XIII wieku. Od tego czasu wielokrotnie, trawiony przez pożary, odbudowywany a także poddawany przebudowom.
Jest on najważniejszym zabytkiem Kłobucka, umiejscowiony jest w sąsiedztwie kłobuckiego rynku. Obecnie utrzymany jest w stylu gotyckim z elementami baroku.
Dokładna data budowy kościoła nie jest znana z powodu zagubienia lub zniszczenia dokumentów źródłowych kłobuckiej parafii. Według Jana Długosza, pierwsza murowana świątynia, wybudowana w stylu romańskim powstała w tym miejscu w 1144 roku, a jej fundatorem miał być Piotr Dunin Włostowic ze Skrzynna. Informacja ta nie znajduje jednak nigdzie indziej potwierdzenia. Pewna jest natomiast wzmianka o rektorze kościoła w Kłobucku pochodząca z 1287 roku, która jest dowodem na istnienie świątyni, nie daje jednak informacji na temat jaką formę miała ona w tym czasie. Jak wykazały badania przeprowadzone przez Helenę Ciszewską-Hohensee, był to najprawdopodobniej murowany, romański kościół. Inni badacze wskazują, że powstał on w miejscu starszego drewnianego kościoła, wybudowanego przez pierwszych osadników.
Kształt romańskiego kościoła nie jest dokładnie znany. Wyniki badań archeologicznych pokazały że kościół posiadał najprawdopodobniej trzy nawy – nawę główną i dwie nawy boczne nad którymi znajdowały się empory, oraz transept z wieżą wzniesioną przy jego północnym ramieniu. Według domniemań Ciszewskiej-Hohensee, kościół w tym czasie mógł także posiadać drugą wieżę, znajdującą się po przeciwnej stronie kościoła jednak hipoteza ta została podważona przez innych badaczy i do tej pory kwestia ta nie została rozstrzygnięta.
Po obejrzeniu kościoła, szybkiej wizycie w cukierni, udaliśmy się w dalszą drogę - Ryszard poprowadził nas do rezerwatu przyrody i wieży obserwacyjnej błotnistymi i śliskimi drogami, co skończyło się wieloma upadkami. Najgorzej na tym wyszedł sam przewodnik bo przy wywrotce zepsuło się coś w jego rowerowym motorku i dalej już musiał kręcić sam, przez co tempo znacznie spadło, a przy nieustannie nękających nas deszczach nie było fajne. Dalej jechaliśmy w stronę miejscowości Truskolasy, zaliczając po drodze jeszcze jeden rezerwat. W Truskolasach skręciliśmy na Kuleje, a potem w las na skróty do miejscowości Łepki. No i tu zaczeły się problemy, piaszczysta droga, kolejne wywrotki, no i nie bardzo wiedzieliśmy dokąd jechać, a GP-sy też dawały mylne instrukcje. Błąkaliśmy sie tak po tych leśnych drogach troche w prawo, trochę w lewo, aż wreszcie udało nam sie wyjechać na tą właściwą . W Łepkach znaleźliśmy kolejny rezerwat, a niecierpliwcy pognali dalej i musiałam ich telefonicznie zawracać. W tym czasie pozostali szukali kolejnego rezerwatu, ale mimo konsultacji i telefonicznych instrukcji leśniczego nie znaleźli właściwej drogi, ani rezerwatu, więc udaliśmy się w powrotną drogę do Pawełek, gdzie czekały już następne atrakcje. W tym roku ze względu na brzydką pogodę poczęstunek od razu był na sali. Organizatorzy przygotowali grilowane kiełbaski, krupnioki, pasztety, salcesony, ogórki, ciasta/ my też mielismy w tym swój skromny udział/. Co do napojów rozweselających trafiło się kilku sponsorów, więc humoru nikomu nie zabrakło. Nieco gorzej przedstawiała sie sprawa wspólnych śpiewów, bo zabraklo gitarzysty, ale jakoś daliśmy sobie radę, szczególnie Ola, która bardzo ochoczo wcieliła sie w rolę dyrygenta. Już po raz drugi dodatkową atrakcją tegorocznej imprezy tanecznej były konkursy wymyślone przez Piotra z Bytomia. Pierwszy polegał na dokańczaniu zdania tekstem z gazety przygotowanym przez Piotra, który wzbudzał powszechna wesołość, a o wygranej decydowała siła oklasków. Tym razem organizatorzy postanowili nagrodzić medalami wszystkie kobiety biorące udział w rajdzie a było nas razem 5. Po dekoracji wszystkie medalistki miały sesję zdjęciową z prezesami Cateny. W przerwie między konkursami i konsumpcją odbywaly się tańce i muszę przyznać, że w tym roku nasi panowie /z małymi wyjatkami /czynnie w nich uczestniczyli. Drugi konkurs był był dla facetów i brali w nim udział przedstawiciele 3 klubów Bytomia, Bielska – Białej i Opola/ nas reprezentował oczywiście na ochotnika – Jacuś/. Wygrali organizatorzy, ale nasz Jacuś też chciał sobie zrobić z nami zdjęcie z medalami. I tu pojawił sie znów mały problem, tak jak w zeszłym roku musiałam walczyc o swój złoty medal. Powoli około godziny pierwszej impreza miała sie ku końcowi.
W niedzielny poranek przyszła pora by pożegnać się z kolegami ze Śląska i ruszyć w powrotna drogę do domu. Marek zdecydował sie zostać jeszcze jeden dzień, bo miał ochotę odwiedzić Częstochowę. Herbert z Cześkiem chcieli najkrótszą drogą jechać do domu, tylko Tadziu nie mógł sie zdecydować z kim ma jechać, wprowadzając lekkie zamieszanie w grupie, bo musieliśmy na niego czekać. W końcu pojechał z nami, a prowadził nas Henryk z Bielska najpierw do Lublińca, potem scieżkami rowerowymi i leśnymi drogami do mostu linowego w Krupskim Młynie.
Most wiszący w Krupskim Młynie powstał około 1930 roku. Łączy on brzegi Małej Panwi. Liny nośne wsparte są na bramach arkadowych. Rozpiętość kładki to 25 m. Most nadal świetnie służy mieszkańcom.
Tu tradycyjnie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, nakarmiliśmy kaczki i pojechaliśmy razem, aż do leśnego parkingu, gdzie pożegnał nas Heniek i kolega Gienek z Siemianowic, oni pojechali na Gliwice, a my na Zawadzkie. Potem pojechaliśmy zobaczyć zameczek Geringa w lesie i zrobiliśmy postój nad Małą Panwią na mostku. No iii trójka naszych morsów Ola, Jacek i Tadziu podwineli nogawki i moczyli nóżki brodząc w zimejjjj wodzie, a my ich fotografowaliśmy i biliśmy brawo, wcale nie zazdroszcząc. Najgłośniej jak zwykle wrzeszczał ze szcześcia Jacuś. Gdy się już ubrali ruszyliśmy w dalszą drogę, trafiając na przygotowania leśników do jakiegoś ekofestynu, ale że zaczynał się za godzinę to nie mogliśmy czekać. Obejrzeliśmy tylko wystawę prac konkursowych o anielskiej tematyce i ruszylismy dalej. No i oczywiście nie obyło się bez małej pomyłki dróg, zaplątaliśmy sie w leśnym gąszczu, przedzieraliśmy się przez trawy i zwalone drzewa zanim dotarliśmy znowu do asfaltu. Wyjechaliśmy w Staniszczach Wielkich i tu zadzwonił do mnie Jacek S. Z pytaniem gdzie jesteśmy bo się chce dołączyć. Spotkaliśmy się w kawałek dalej i pojechaliśmy na Staniszcze Małe, Krasiejów, ale Jacek miał pecha i złapał gumę, kilka razy próbował dopompowywać koło i jechać dalej, ale powietrze wciaż uciekało, więc w końcu zmieniał dentkę. To zajęło nam trochę czasu, więc trzeba było się sprężać, by przed zmrokiem dotrzeć do domu. Pojechaliśmy na Krzyżową Dolinę potem przez las na Dębską Kuźnię i ścieżką rowerową przez Lędziny do Opola. Przy obwodnicy się rozdzieliliśmy, większość skręciła na drogę koło działek, a my z Jacusiem pognaliśmy na lody do Promyka, gdzie uroczyście zakończylismy rajd. W sumie przez te trzy dni zrobiliśmy prawie 240 km, świetnie się bawiliśmy w dobrym towarzystwie