Spis treści
Sobota 1.08.2015
Spotkaliśmy się pod Mc Donaldem na ul. Ozimskiej około godz. 8-mej rano, Ewa, Grażyna, Kazik, Jacek, Romek, Janusz, Tadeusz i Rudi, niektórym jak zwykle udało sie spóźnić. Bus z przyczepką też przyjechał z lekkim opóźnieniem, więc pospiesznie zaczeliśmy ładować bagaże i rowery, owijając je czym sie da/ szmaty, folia, gąbki itp./ by się w transporcie nie porysowały. W droge wyprawiał nas Sławek, któremu było chyba trochę żal, że na miejscu pozostać musi. Bus jechał dość wolno ze wzgledu na przyczepkę i rowery, po drodze by zabić czas, graliśmy w państwa- miasta i inne gry słowno-językowe.
Jechaliśmy przez Częstochowę, Warszawę, Łomżę, z dwoma postojami po drodze.Każdy się jakoś na droge zaprowiantowal, więc nie chcieliśmy korzystać z oferty Mc Donalda, przy którym sie zatrzymaliśmy,toteż przycupneliśmy na krawężniku i każdy konsumował co tam miał, a osy skutecznie nam przeszkadzały.Chyba najlepsze jedzonko miał Rudi, bo ganiał w koło, a one za nim. Około 19-tej dojechalismy w końcu do Węgorzewa, a ośrodek kempingowy, gdzie nocowaliśmy nazywał sie "Piękny Brzeg" i faktycznie był malowniczo, aczkolwiek troche górzyście usytuowany nad brzegiem jeziora. Wypakowaliśmy szybko rowery, no i niestety nie obyło się bez przykrych niespodzianek i strat na szczeście w przedmiotach, a nie ludziach. Mimo zabezpieczeń moje siodełko zostało rozerwane, a rama Romka podrapana, najgorzej miał sie rower Rudiego- pękła szprycha iii koło się lekko zcentrowało. Najgłośniej rozpaczał Januszek, booo siodełko brooksa zostało porysowane/ co skutecznie zwalczył własnym tyłkiem przez 10 dni jazdy. Było już dość późno, a wszyscy głodni więc po szybkim kwaterunku i wepchnięciu rowerów pod górke, poszlismy do baru na obiadokolację .Każdy zamówił co tam chciał i co jeszcze było w karcie, a my z Jacusiem jeszcze zdążyliśmy sie przed zmrokiem wykąpać, choć woda ciepła to wcale nie była. Przed udaniem sie na spoczynek rozegraliśmy jeszcze partyjkę remika.
Pierwszy dzień jazdy, wystartowaliśmy z małym poślizgiem około godziny 8.30. Rudi miał problem z kołem, a że była niedziela, więc nic nie dało sie kupić, ani naprawić, to Janusz i Kazik zabrali jego bagaże, każdy z nas też mu coś tam wiózł i ruszylismy w drogę. Jacuś uparł się, żeby nieco zmodyfikować trasę bo krótka, a w pobliżu jest poniemiecka śluza Leśniewo, którą warto zobaczyć. Ruszyliśmy więc w przeciwnym kierunku od zamierzonego, piekną ścieżką rowerową ogladając miasteczko Węgorzewo po drodze. Pod remontowanym zamkiem i nad przystanią jachtową wykonaliśmy pierwsze "społeczne" i indywidualne fotki. Gdy dotarliśmy na miejsce, co wcale tak blisko nie było, okazało się, że byliśmy tam już na poprzedniej mazurskiej wyprawie 4 lata temu, ale Jacuś długo się do tego przyznać nie chciał. A jako, że nie wszyscy poprzednio z nami jechali, wiec poszli ogladać śluze "Stawki" a my z Januszkiem pilnowalismy rowerków. Po ich powrocie pojechaliśmy dalej przez piachy na inna śluzę "Guja" jedyną przez niemców ukończoną/ system śluz i kanał mazurski miał połączyć jeziora mazurskie z morzem, ale projekt nie został zrealizowany/. W miedzyczasie zrobiło sie upalnie, a my musieliśmy wracać do Węgorzewa i ruszyć na właściwą trasę wg planu. Jechaliśmy upoceni i juz nieco głodni rozglądając sie po drodze za knajpą i jeziorkiem- w Kolonii Rybackiej znaleźliśmy jedno i drugie. Zaserwowano nam pyszną sielawę z kartofelkami, więc po obiedzie wskoczyliśmy do wody by się ochłodzić. Kaziu nie byłby sobą, gdyby nie zarządził konkursu pływackiego o symbolicznego mentosa, ale gonił go tylko Jacek, bo i tak było wiadomo kto wygra. Najedzeni i zrelaksowani udaliśmy się główną drogą przez Banie Mazurskie i Grabowo do Gołdapi. Trasa była ruchliwa, mało przyjemna, po drodze zapodział się gdzieś na tyłach Jacek i Grażyną, a że było już dość późno połowa pojechała by zaklepać nocleg, a ja z Rudim czekałam na maruderów- okazało się, że mieli problem z łańcuchem. Po zakwaterowaniu się poszliśmy zwiedzać miasto nocą, a najbardziej podobały nam się podswietlane fontanny i przerzucony nad nimi mostek. W tym dniu zrobiliśmy 110 km.
Drugi dzień jazdy rozpoczął się od wizyty w sklepie motoryzacyjnym, gdzie Rudi kupił sobie nowe koło i przy pomocy właściciela sklepu zreperował swój rowerek, co znacznie poprawiło mu humor, jak i chłopakom, którzy wozili jego tobołki. Udaliśmy się w kierunku miejscowości Kiepojcie i Stańczyki by zobaczyć największe w tej okolicy wiadukty kolejowe. Mazury okazały się bardzo górzystym terenem i nie wszyscy mieli ochotę pchać się stromym podjazdem na wiadukty, więc postanowiliśmy skrócić sobie drogę scieżką przez las. Ale skróty nie zawsze prowadzą do celu o czym wkrótce sie przekonaliśmy, stajac przed terenem ogrodzonym siatką. Wiadukty było widać, ale dojazdu nie było, Janusz, Kazik, Romek i Tadeusz pojechali okrężną drogą, a my głodni i zmęczeni upałem zostaliśmy w lesie by odpoczać. Chłopaki na wiadukty wjechali, opstrykali i wrócili, wiec pojechaliśmy dalej na Wisztyniec – zobaczyć trójstyk granic Polska-Litwa-Rosja. Stoi tam marmurowy słupek, a pod nim wybrukowane koło z podziałem terenu do ktorego kraju należy. Oczywiscie na teren Rosji wstęp surowo zabroniony, ale nie dla Jacusia i Romka, którzy go przeskoczyli, a z lasu wysunęła sie zaraz wojskowa ciężarówka. Popatrzyli na nas i odjechali- widać nie wygladaliśmy na wrogów narodu rosyjskiego. W tym miejscu też znajduje się biegun zimna, ale tego lata to chłodu nigdzie nie było, więc zaczeliśmy szukać wody, wykąpaliśmy się w średnio czystym jeziorze Wiżajny, zjedliśmy szczupaka i dalej w droge, na jezioro Hańcza- najgłębsze w Polsce – 100 m i zimne jak czort. Ciężko było znaleźć jakąś plażę, a Kazimierz chciał nas przeciągnąć jakąś piaszczystą ścieżką rowerową wookół jeziora. Na szczeście odradzili nam to wracający stamtąd zmordowani rowerzyści. W końcu znaleźliśmy dojście do wody, wykąpaliśmy sie w jego czyściutkiej wodzie, przy brzegu tej głębokości nie było widać, ale czuło sie w kościach to zimno. Zaczęło sie zmierzchać więc zaczeliśmy się rozglądać za noclegiem. Znaleźlismy go w gospodarstwie agroturystycznym we wsi Merkinie. Zrzuciliśmy tobołki i pojechaliśmy szukać sklepu bo na kolację nic nie mieliśmy. Januszek z Kaziem pojechali pierwsi i tak nas pokierowali, że wylądowaliśmy na głazowisku, gdzie oprócz pięknych widoków jak schodziła morena, do jedzenia nic nie było, tak jak i chleba w sklepie, jak go już znaleźliśmy. W tym dniu zrobilismy okolo 87 km
Trzeci dzień jazdy rozpoczął się jak zwykle koło godziny 8-mej. Ruszyliśmy w stronę Suwałk
omijając je szerokim łukiem jakąś piaszczystą obwodnicą, przenosząc rowery przez torowisko. W okolicach miejscowości Krzywe wszyscy oprócz mnie udali sie piaszczystą drogą pod górkę na punkt widokowy, a ja znalazłam sobie inny, gdzie nie musiałam sie tak męczyć, by piękno okolicy podziwiać. A naprawde jest co, górki przechodzą w pagórki, kolory sie przeplatają w zagłębieniach terenu kaskadowo układają się i błyszczą jeziorka. Wkrótce dojechaliśmy do Płociczna, wrzuciliśmy rowery do kolejki wąskotorowej i wraz z resztą gawiedzi udaliśmy się na zwiedzanie wigierskiego parku krajobrazowego. Kolejka jechała wolniutko, zatrzymując się 2 x na punktach widokowych, gdzie wszyscy turyści wysiadali i szli kawałek na pomosty by podziwiać przyrodę, po 15 min wracali i dalej w drogę. My wysiedlismy w miejscowości Bryzgiel i dalej rowerkami ruszyliśmy piaszczystymi drogami wookół jeziora w poszukiwaniu plaży by sie schłodzić, bo upał nieźle dawał się we znaki. Mineliśmy Czerwony Krzyż, Mikołajewo, Czerwony Folwark, a tu nic, wciaż tylko piach i końskie muchy co nam prędkości dodawały. W końcu trafiliśmy przypadkiem na jakieś rybackie muzeum i człowiek, który go pilnowal kazał nam jechać do Starego Folwarku. A tam jak w bajce plaża, bar i kempingi, czegoż chcieć więcej, postanowiliśmy tam zanocować. Jakże krótkotrwała była nasza radość. Jezioro Wigry brudne i zarośnięte w tej okolicy, ryby w barze smakowały wszystkie tak samo/ starym olejem/ niezależnie od zamówionego gatunku. Ale najgorsze były kempingi, pamiętające jeszcze czasy peerelu, brudne i śmierdzące, ale tanie. Nie chciało nam sie już szukać dalej, więc postanowiliśmy jakoś przetrwać tę noc. Więcej szczęścia mieli chociaż w kwestii jedzenia Januszek z Kaziem, bo po krótkiej kąpieli pojechali zwiedzać przepiękny klasztor na półwyspie, który wchodził w jezioro iiii tam załapali się na obiady domowe, których nawet te najwieksze w naszej grupie żarłoki zmóc nie mogły. My też pojechaliśmy zwiedzać klasztor w zachodzącym słońcu i kupiłyśmy na spółkę z Grażyną sękacza- regionalny wypiek, ale mocno przereklamowany, smakował srednio. W tym dniu przejechaliśmy około 79 km.
Czwarty dzień jazdy w pełnym słońcu ze Starego Folwarku przez Wysoki Most jedziemy do miejscowości Giby, oglądamy i fotografujemy pomnik ku czci pomordowanych na tym terenie w okresie II wojny światowej i nie tylko. Wjeżdżamy w Puszczę Augustowską iii nareszcie cień, ale też i piachy, a z sakwami ciężko było jechać, były odcinki gdzie trzeba było pchać rowerki. Około południa zmęczeni i zgrzani znaleźliśmy wreszcie jeziorko o wdzięcznej nazwie Płaskie, ale najważniejsze, że było mokre, szybka kapiel i dalej w drogę na Rygol. W Miklaszówce zaczęły się pojawiać śluzy na kanale augustowskim, gdzie podziwialiśmy jak wodują kajaki. Tam też zjedliśmy pyszny i tani obiad za dychę / zupa, drugie danie i kompot/.Chłopaki zajadali się regionalnymi potrawami – soczewiakami i kartaczami, ja wolałam pierogi z jagodami, A Grażynka i Jacuś wybrzydzali i pojechali do miejscowości Paniewo, gdzie zjedli pyyyyszny obiad za 90 zł. w regionalnej karczmie. Postanowili tam jeszcze zostać chwilę by popływać kajakami, a my pojechalismy dalej wykapalismy się drugi raz, bo gorąco okrótnie było i dalej w drogę podziwiać śluzy/ przy jednej nawet popracowaliśmy/ stare, proste i niezawodne mechanizmy. Dojechaliśmy do miejscowości Przewięź, gdzie zwiedziliśmy sanktuarium Maryjne i kaplicę na wyspie. Tu ja się nadziałam na regionalne wyroby- chleb się kruszył na drugi dzień okropnie, ser tylko wygladał pięknie, słony tak, że go jeść mogłam, a kosztowalo to wszystko też słono. Wkrótce dojechaliśmy do Augustowa, zrzuciliśmy sakwy w schronisku i ruszyliśmy na zakupy i zwiedzanie miasta. Miasteczko pięknie oświetlone, ludzi sporo po rynku sie kreciło, lody dobre, fontanna lała wodę i czasem się nawet rozświetlala. My z Tadziem zasponsorowaliśmy całej grupie grę bokser/ trzeba było walnąć w rękawicę jak najmocniej/ oczywiście wygrał atrakcyjny Kazimierz., ale śmiechu i radości nam ta gra dostarczyła co nie miara. W tym dniu wykręciliśmy 84 km.
Piąty dzień jazdy, słońce dalej piecze, pierwszy przystanek był w Lipsku w cieniu ogromnej katedry, potem obejrzeliśmy bunkry i muzeum pisanek i rękodzieła. Była też wystawa poświęcona bohaterom walk II wojny światowej. Stamtąd udaliśmy się do miejscowości Sidra zarzyć kąpieli, uzupełnić zapasy wody w pobliskim sklepie i pognaliśmy na obiad do Sokólki. Bar na dworcu polecił nam nasz opolski kolega Zbyś M. stały bywalec tych stron. I miał rację, dużo, pysznie i tanio- kolejny obiad za dyche. Tu posmakowałam chłodnika litewskiego, który stał się hitem i podstawą mojego wyżywienia w te upalne dni. Grażynę rozbolała głowa, więc została w lodziarni by odpocząć, a my ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Widzieliśmy piękną cerkiew, Kościół, gdzie wydarzył sie cud w Sokółce i pomiki poświęcone poległym za wolność i sybirakom. Po zwiedzaniu Sokółki udaliśmy sie malowniczą trasą górzysto-leśną do Supraśla. Tam mieliśmy nocleg w pięknym motelu nie opodal klasztoru i monastyru prawosławnego. Na trasie zgubiliśmy Jacka, Romka i Grażynę, którzy ociągali sie po wyjeździe z Sokółki i trochę ponadwymiarowo wykręcili 10 km.,a nam w tym dniu wyszło 120 km.
Szósty dzień jazdy rozpoczęliśmy zwiedzaniem Supraśla, piękne i pełne zabytków małe miasteczko. Najpierw obejrzeliśmy klasztor, kiedyś benedyktyński, ale przejęli go prawosławni i jak twierdzą miejscowi nie chcą go oddać. Obok piękny, stary monastyr, w cerkwi była msza więc zajrzeliśmy przez otwarte drzwi, ukradkiem robiąc zdjęcia. Nie mogliśmy wejść bo byliśmy nieodpowiednio ubrani, ale ikony widzieliśmy i popa też/ chociaż podobno to obraźliwe dla nich określenie- należy mowić batiuszka, albo ksiądz prawosławny, jak objaśniła nam nasza gospodyni/.Obejrzeliśmy też pałac, w którym mieści się obecnie Liceum Sztuk Plastycznych, no i Rudi zaliczył mała wpadkę. Kazał sobie zrobić zdjęcie w pokoju nauczycielskim jest nauczycielem / by pokazać swojemu dyrektorowi jak powinien wyglądać pokój nauczycielski iiii zdjął kask, a potem go tam zostawił. Pokręciliśmy się dalej po mieście iiii nagle Ruda szuka kasku i nie wie gdzie go zostawił. Przypomniałam mu o zdjęciu, wrócił, a kask leżał tam gdzie go zostawił / tu przypisek dla niewtajemniczonych; na poprzedniej wyprawie mazurskiej posiał tak okulary i wracał po nie 12 km, przy okazji znalazł też mój aparat fotograficzny, który ja zostawiłam na koszu od śmieci, a nabijałam się z jego sklerozy, w tym roku nie brałam już aparatu/. Gdy już obejrzeliśmy wszystko co było godne uwagi, wróciliśmy po bagaże i pojechaliśmy do Białegostoku. Jacek, Romek i Grażyna zmęczeni po dniu wczorajszym postanowili odpocząć i wyjechać później. Do Bialegostoku dojechaliśmy piękną ścieżką rowerową, aż do centrum miasta, obejrzeliśmy ogromną katedrę, pomnik Piłsudskiego, rynek, cerkiew, wychlapaliśmy się w wodzie z węży strażackich, które były w rynku rzucone, bo upał nie odpuszczał. Pojechaliśmy pod Pałac Branickich, w którym obecnie ma swą siedzibę wyższa uczelnia, obejrzeliśmy park, ogrody dywanowe, chłopaki usiedli by skonsumować drugie śniadanie, a ja poszwendałam sie po pałacu, bo to są moje ulubione klimaty. Białystok zaskoczył nas swoim pięknem, ogromem iiii ścieżkami rowerowymi. Trochę błąkalismy się przy wyjeździe, w końcu znaleźliśmy drogę na Zabudów, a przy niej kąpielisko miejskie/ skończyły się Mazury i jeziora, wciąż upał, a z woda kruchooo/ wychlapaliśmy się w średnio czystej, ale mokrej wodzie i dalej w drogę. W miejscowości Narew obejrzeliśmy cerkiew zielona, a w Hajnówce niebieską, zciemniało się już jak dojechaliśmy na miejsce noclegu w agroturystyce w miejscowości Dubicze Cerkiewne. Gospodyni to byla nauczycielka, przemila gawędziarka, oddala nam cała górę domku, tylko Kaziu spał z Tadkiem a ja , Ruda i Januszek mieliśmy swoje apartamenty. W tym dniu wykreciliśmy 107 km. Jacuś, Grażyna i Romek nocowali w Narwi do nas już nie dojechali.
Siódmy dzień jazdy. Zapowiadał się ogromny upał, koło 38 stopni, więc postanowiliśmy go spędzić w Puszczy Białowieskiej. Zachwyceni warunkami lokalowymi, chcieliśmy tam spędzić jeszcze jedną noc. Zostawiliśmy bagaże i na pustych rowerach pognaliśmy scieżkami rowerowymi na spotkanie z prastarą puszczą, tak jak nam poradziła gospodyni przez Witowo, Piaski, Topiło zielonym szlakiem do Białowieży. Wcale nie czuło sie upału ogromne drzewa skutecznie nas przed nim chroniły. Polecam tą trasę każdemu, ale należy trzymać sie szlaków i nie kombinować, bo można się w niezłych piachach zakopać, tak jak my w drodze powrotnej. Na mapie wszystko wyglądało tak blisko, a w rzeczywistości do Białowieży bylo około 40 km, po drodze widzieliśmy kunę i kołujacego orła, rozlewiska i trzciny, cudne krajobrazy nie tknięte ręka czlowieka, bo pod ochroną. Trafiliśmy też na pomnik leśników, sybiraków, kolejkę wąskotorową, kursuje tu na trasie Hajnówka – Topiło. W Białowieży zwiedziliśmy regionalne muzeum przyrodnicze z wieżą widokową. Trochę długo to trwalo, bo jest już multimedialne, każdy dostaje sprzęt do reki, co sam gada, światła się zapalają odsłaniając poszczególne scenki. W miedzyczasie chłopaki zgłodnieli i zaczeli sie rozglądać za knajpą, Kaziu wypatrzył "Pasibrzucha"- nazwa pasowała jak ulał do lokalu i n iektórych uczetników naszej wycieczki też. Znów zamówili baby mazurskie i cepeliny, a my z Tadziem woleliśmy kwaśne mleko i ziemniaczki na ten upał. Po obiedzie pojechaliśmy szukać żubrów w rezerwacie, były też jelenie, wilki, rysie, łosie i żubronie/krzyżówka krowy, która miala przyjemność z żubrem/. Zrobiło się już późno, a do domu daleko, Kaziu nie chciał jechać ta samą drogą i zaczeliśmy kombinować jak ją skrócić, co skończyło się jazdą po kopnych piachach, gdy jeszcze ja włączyłam się do tych modyfikacji trasy. Ale za to trafiliśmy na miejsce gdzie przechodziły żubry i naaa odchody żubra, które Rudi skwapliwie fotografował, a potem musiał się pospiesznie przed końskimi muchami ewakuować. Jak wróciliśmy na nocleg to się już zciemniało, po drodze zobaczyliśmy jeszcze wiatrak ,a na stacji CPN-u spotkaliśmy Grażynę i Romka, którzy czekali na taplajacego sie gdzieś w pobliskiej "kałuży" Jacka. My wróciliśmy do siebie, ja poszłam jeszcze na plotki z babcią Nadzieją, bo tak nazywała się nasza gospodyni, a chłopaki wiadomo do kuchni. Zrobiliśmy w tym dniu 86 km i tu ostatni raz na tej wyprawie spotkaliśmy Romka, Jacka i Grażynę, którzy swoje przygody dopiszą we własnej relacji.
Kolejny dzień jazdy w upiornym upale. A jeziorka sie skończyły i trudno było jakiekolwiek miejsce do kąpieli znaleźć. Ruszamy z Dubiczy po drodze oglądając cerkiew, kościół babtystów i zielonoświątkowców, wszystko w tej jednej wsi, tam katolików prawie nie ma , większość stanowią prawosławni, stąd tyle cerkwi. Po drodze oglądamy jeszcze jedną w Kleszczelach i słuchamy śpiewów cerkiewnych. Potem jedziemy na górę Grabarkę- miejsce pielgrzymów prawosławnych- taka ichniejsza Częstochowa. Wspinamy się po schodach i oglądamy kolejną piękną cerkiew iii całe morze krzyży i krzyżyków wokół cerkwi, stoimy w kolejce by się opłukać w zimnym strumyku, a ze studni bierzemy cudownie lodowatą wodę do bidonów. I jedziemy dalej do Mielnika szukać promu, który nas przez Bug przeprawi. Chcieliśmy się w nim wykąpać,ale wody było po kolana, wejście z brzegu malo zachęcające i przewoźnicy widząc moje podchody do wody zaproponowali, że mnie z promu zwodują. Januszek poszedł na pierwszy ogień i iii wpadł w wodę po kolana na środku rzeki, uciechę mielismy jak dzieci siedząc na piasku, a woda nas niosła, pierwszy raz pływałam zgodnie z maxmą poooo warszawsku...Reszta patrzyła jakoś sceptycznie na nasze kąpiele i czystość tej wody, ale nam było już w tym upale wszystko jedno – byle mokra była. Gdy sie nieco odmoczyliśmy to bocznymi drogami przez Serpelice i Konstantynów jechaliśmy w strone Białej Podlaskiej. Januszek bardzo chciał załapać się na aukcję arabów w Janowie Podlaskim, ale straszyło burzą i Kazimierz, nasz naczelny czarnowidz, mimo że było blisko skutecznie mu to wyperswadował razem z Rudą. Postaliśmy trochę na przystanku jak grzmiało i błyskało nad Białą, ale w koncu trzeba było jechać na nocleg do bursy na przedmieściach i nikomu sie już nie chciało jechać na wieczorne zwiedzanie miasta ku rozpaczy Januszka. W tym dniu wykręciliśmy 102 km.
Dziewiąty dzień rozpoczynamy zwiedzaniem Białej Podlaskiej, kręcimy sie po rynku, oglądamy miejsce rozstrzelania wrogów władzy ludowej- za szybą w murze widać ślady po kulach. Potem jedziemy na zamek, ale muzeum nieczynne w poniedziałek, wiec oglądamy tylko pałac dookoła i park, fontannę, kilka pamiątkowych fotek i w drogę przez Wisznicę i Łyniew na Opole, małą miejscowość, którą odkryłam przypadkiem na mapie i koniecznie chcieliśmy ją zobaczyć i zrobić tam sobie pamiątkowe zdjęcia pod tablicami na rogatkach wsi. Następny przystanek mamy w Podedwórzu, gdzie oglądamy ciekawy kościół i pomnik ku pamięci poległych. Januszek zdążył wstąpić do Urzędu Gminy i dostał mapki z atrakcjami terenu i pamiątkowe książeczki. W sklepie zakupiliśmy wodę i co tam kto chciał i dalej w droge do miejscowości Mosty, bo tam wypatrzyliśmy na mapie wodę. Fakt jeziorko było, ale zarośniete trzcinami, dojścia brak, pomoczyliśmy tylko nogi iii dalej w tym upale wysuszeni na wiór plątaliśmy sie po bocznych drogach i małych miejscowościach, wciąż pytając o drogę/oznaczenia mamy fatalne/, by trafić pod wieczór na miejsce noclegu w małej wsi Aleksandrówka, której nawet na mapie nie było. Panowie jechali źli bo głodni, żadnej knajpy po drodze nie było, psioczyli na mnie gdzieś tam na tyłach okrutnie. Wolałam jechać z przodu by tego nie słyszeć, ochrzcili mnie sierżantem, ale wszystkie trudy wynagrodziło nam fajne miejsce w agroturystyce. Warunki hotelowe, pokoje mogliśmy wybierać, znów mieliśmy do dyspozycji całą górę domu iii pani chciała tylko po 25 zł od głowy. Zrobiliśmy ekstra zrzutkę bo warunki były rewelacyjne w porównaniu do tego co mielismy wcześniej. Ja by udobruchać głodomorów poprosiłam o mleko i jajka i gospodyni nam przyniosła zimne z lodówki, a ja choć mleka nie znoszę i chyba od dziecka go nie piłam, z przyjemnościa się nim raczyłam, walcząc z Tadziem naszym naczelnym mlekopijem. W tym dniu pobiliśmy rekord trasy 123 km.
Dziesiąty dzień jazdy, ja bardzo chciałam zahaczyć jeszcze o Zamość, ale panowie ogłosili bunt na pokładzie, więc udaliśmy sie w stronę Lublina, bo tylko stamtąd odchodzi bezpośredni pociag do Opola. Jechaliśmy bocznymi drogami przez małe miejscowości do Cycowa, bo nazwa tej miejscowości bardzo nam się spodobała, mijaliśmy kopalnię węgla w Bogdance, w Łęcznej na rynku zrobiliśmy postój na drugie śniadanie. Kaziu nabył dokładną mapę, by skończyć to błąkanie i pytanie się wciąż drogę. Na rogatkach miasteczka znaleźliśmy wreszcie wodę- rzeka Wieprz tam płyneła, więc bez namysłu skręciliśmy pod most by się w niej wymoczyć. Też była płytka, ale silne wiry były, prąd pięknie niósł, ale wrócić było ciężko, bo spychało w głębinę, troche się wystraszyłam iii chyba więcej w rzekach kąpać sie nie będę, bo sa zdradliwe i respekt dla natury trzeba mieć. Wymoczeni wskoczyliśmy na rowerki i przez Świdnik dotarliśmy do Lublina, scieżką rowerową, której nie jedno miasto może im pozazdrościć, ciagneła sie kilometrami, aż do centrum. Tu znów mieliśmy problem by trafić na dworzec, bo ludzie nas kołowali i kreciliśmy się jak bąki, ale w końcu się udało. Chcieliśmy jechać popołudniowym pociagiem by rano zwiedzić Lublin, ale niestety on kursuje tylko w weekendy, więc został nam tylko wieczór by obejrzeć to piękne miasto. Żałuję bardzo, bo naprawdę jest tam co zwiedzać. Znowu ruszyliśmy ścieżką rowerową, pytając ludzi o drogę do naszego hostelu, który mieścił sie w centrum miasta, rzut beretem od starówki, ale na drugim piętrze. Trochę się namęczyliśmy z rowerami i bagażami, zanim je tam wtaszczyliśmy. Rzuciliśmy tobołki, szybki prysznic i w miasto bo się już póżno robiło. Zamek można było zwiedzać tylko do 16-tej, ale wieża i podwórzec do 20-tej wiec to jeszcze zobaczyliśmy. Z wieży widzieliśmy całą panoramę miasta, jest ogromne i ma dużo zieleni w samym centrum i knajpek, knajpeczek i pełno ludzi w każdej. To miasto tętni życiem, ma piękna starówkę, bazylikę i klasztor,zamek i to wszystko usytuowane jest na wzgórzu, więc z daleka jest widoczne i pięknie sie razem komponuje i wpisuje w panoramę miasta. Panowie jak zwykle głodni, wiec szybko znależli restaurację, w której zacumowali, dla mnie tam było za duszno i za głośno, jeść mi się nie chciało, wolałam sie poplątać po małych, wąskich uliczkach, a jak oni sie najedli to potem wiedziałam gdzie ich zaprowadzić i tym sposobem Ruda na koniec awansował mnie na generała. Obejrzeliśmy co sie dało i po zrobieniu zakupów udaliśmy się do hostelu. Dostaliśmy pokój z piętrowymi łóżkami, w nocy chłopcy pozrzucali materace na podłogę bo na pięterku było tak gorąco, że spać się nie dało. Ruda w nocy zrobił nam niechcacy pobudkę jak wpadł na szafę i metalowe krzesło, narobil tyle hałasu, jakby się coś walilo. W tym dniu przejechaliśmy około 90 km.